Hold on to my hands, I feel I'm sinking,
Sinking without you.
And to my mind, everything's stinking,
Stinking without you.
Kap,
kap, kap. Kropla po kropli. Chlup, chlup, chlup. Stuk, stuk o
parapet. I ta gęsta mgła spowijająca ulice Newark. Wszystko jest
takie senne, takie smutne. Dlaczego? Dlaczego w tym mieście wszystko
musi być takie melancholijne? Nawet on sam. Jednak... jak być
szczęśliwym, gdy utraciło się wszystko? Wszystko co pozytywne,
dobre i piękne. Cholernie seksowne. Jak być szczęśliwym, gdy
odwróciła się od ciebie zaufana osoba? Wszyscy dookoła wiedzą
coś, czego nie wiesz Ty. Jak być szczęśliwym?
Niebieski,
wypłowiały szlafrok wisiał na chudym mężczyźnie niczym na
wieszaku. Czarne, tłuste włosy posklejały się w strąki. Blada
skóra przypominała odcień ziemi. Kim był ów mężczyzna?
Dlaczego stale wpatrywał się akurat w to okno? Jak było mu na imię
i dlaczego tu trafił?
Stary
wiktoriański budynek straszył swymi strzelistymi wieżami,
ogromnymi wejściami i wysokimi oknami. Straszył blaszanymi łóżkami
ustawionymi na korytarzach, niezliczoną ilością sal oraz zatęchłym
zapachem choroby. Jednak przede wszystkim straszył wyczuwalną
atmosferą beznadziejności. Zbyt wiele skarg, rozczarowań i urojeń
wisiało w powietrzu. Zbyt wiele cierpienia, rozpaczy, tęsknoty. Czy
ktokolwiek, kiedykolwiek, choć przez moment przysiadł przy jednym z
pacjentów i zapytał o samopoczucie? Nie. Wszyscy dobrze wiedzieli,
że było beznadziejne.
-
Panie Way, musimy iść. - Pewna kobieta ubrana w biały kitel
podeszła do niego.
-
Jeszcze nie teraz. - Zaprzeczył jej.
- Musi
pan zażyć leki. - Wyjaśniła spokojnie.
-
Muszę go uratować. - Poprawił ją.
Dziewczyna
spojrzała na niego, po czym dała spokój. Znała tę historię
bardzo, bardzo dobrze. Czasem wydawało jej się, że nawet zbyt
dobrze. Dręczyło ją poczucie niemocy. Jednak cóż miała począć?
Rozpacz była silniejsza niż nadzieja. Bo właściwie w co wierzyć
skoro utraciło się wszystko?
***
Jadąc
samotnie na miejsce docelowe Frank przyglądał się mijanym ulicom.
Opuszczał swoje miasto i nie wiedział dokąd zmierza. I choć
wcześniej również nie wiedział gdzie i po co coś go gna robił
to z własnej woli. Teraz rozstał uprowadzony. I wcale mu się to
nie podobało. Jeszcze chwilę temu starał się obmyślić jakiś
plan. Od tego zależało jego być albo nie być. Świadomość
nieuchronnej śmierci jest straszna. Jeśli dodatkowo nie możesz
zrobić absolutnie nic, by wyrwać się z jej szponów... Jesteś
sparaliżowany strachem, obumarły z przerażenia. Nikt nie chce
umierać. Frank
nigdy
nie mógł zrozumieć samobójców.
Jego
życie nie było usłane różami. Od jedenastego roku życia miał
stale pod górkę. Jednak nie narzekał, nie marudził... Brał życie
takim, jakie jest. Przez pewien okres czasu miał kochający dom.
Później miał zaskakujące i ciekawe, na swój sposób, warunki.
Jednak nigdy nie żałował podjętych decyzji. Właśnie w tym
cholernie głupim momencie, gdy śmierć przykłada mu swoje zimne
łapska do gardła zrozumiał, że to wszystko było z góry
ustalone. Odnalazł analogiczne drogi, które budował przed nim los.
On był jedynie jak mały samochód, który tylko z pozoru skręca
dokąd chce. Kochał swoich rodziców bezgranicznie. Był szczęśliwym
dzieckiem, bez żadnych zmartwień ani trosk. Miał duży dom z
basenem, gosposię i ogrodników. Jego mama nie pracowała, więc
poświęcała mu każdą wolną chwilę. Zajmowała się nim tak
troskliwie i czule, że czasem mu to nawet przeszkadzało. Mimo to
nie zamieniłby jej na nikogo. W weekendy, gdy ojciec nie pracował,
spędzali ze sobą całe dnie. Łowili ryby w pobliskim stawie,
jeździli na żagle, chodzili na mecze czy budowali domki na
drzewach. Frank dobrze się uczył, był małym, zdolnym chłopcem.
Był po prostu szczęśliwy.
Jednak
pewnego dnia... może gdyby nie te cholerne kanapki, których
zapomniał i musieli się wracać. Może gdyby nie ten padający
deszcz i letnie opony. Może gdyby jechali wolniej... Jednak nie
jechali, mieli letnie opony i Frank zapomniał kanapek. Dlatego się
wrócili. Zderzenie czołowe. Ojciec zginął na miejscu. Jedyną
osobą, która przeżyła był jedenastoletni Frankie.
Matka
już się do niego nie odezwała tak jak kiedyś.
Nagle
przestał być jej ukochanym synkiem.
Zaczął
być nikim. Zwykłym powietrzem, które mijała codziennie w drodze
do pracy.
Frank
wielokrotnie widział jak siedzi w gabinecie ojca i tuli do siebie
jego książki, koszule, ich wspólne pamiątki. Czuł się winny,
jednak wiedział, że to nie była jego wina. Po prostu tamta
ciężarówka zajechała im drogę. Jednak nie miał już taty. Ani
mamy.
W
wieku siedemnastu lat wyprowadził się z domu i zaczął żyć takim
trybem życia, jak teraz. Nie miał stałego lokum, ciepłych
posiłków ani rodziny. Miał cudownych przyjaciół, niezapomniane
wspomnienia i święty spokój. Mama nigdy nie próbowała go
znaleźć.
Pamiętał
jak pewnego październikowego popołudnia nie miał przy sobie
grosza. Był wówczas taki głodny, że zjadłby wszystko. Kolega
postawił mu hot-doga. Frank czuł się jak łapserdak, jak śmieć.
Wiedział bowiem, że nieprędko odda mu te dwa dolce. Leżąc na
kanapie w Gun postanowił, że obrabuje bank. Plan doskonały
w swej prostocie. Pożyczył pistolet od starego harleyowca,
skombinował kominiarkę i około drugiej w nocy stał pod Bankiem
Centralnym z pełnymi gaciami. Podejrzewał, że mu się nie uda. No
i się nie udało. Trafił do więzienia na niecały rok. Przeszedł
tam prawdziwą szkołę życia. I poznał jednocześnie swoją
orientację. Przeżył nieziemski romans z chłopakiem o imieniu
Jeff. Niestety Jeff okazał się być zwykłym oszustem i chciał go
wkręcić w handel narkotykami.
Frank
nie był aż tak głupi.
Ze
złamanym sercem sprzątał gabinety pał.
I
wtedy zobaczył jego.
Nigdy
nie spodziewał się, że czyjeś włosy mogłyby być tak ciemne, a
oczy tak bystre i cudowne. Wydawał się być taki nieporadny w tej
swojej skórzanej kurtce, z kaburą przy pasku. Szukał czegoś w
aktach tak zapalczywie, że Frank nie mógł odwrócić swego
spojrzenia. Teraz miał wrażenie, że pokochał go od pierwszego
wejrzenia.
Kiedyś
mówiono, że wszystko drogi prowadziły do Rzymu. W jego przypadku
wszystkie drogi prowadziły do Gerarda.
***
Gdy
Sally wbiegła do pokoju Gerarda zastała puste łóżko. Podbiegła
szybko do karty wiszącej na oparciu w poszukiwaniu
najaktualniejszego wpisu. Jest na badaniach. Tomografia. IV piętro.
Rozpoczęła
szalony bieg po przeróżnych oddziałach. Zawsze jednak była o dwie
minuty za późno. W międzyczasie musiała również zajmować się
swoimi obowiązkami. Znalazła Gerarda dopiero po dwóch godzinach.
Spał.
Podeszła
do niego i delikatnie zaczęła go budzić...
***
Frank
poczuł nagłe szarpnięcie samochodu. Auto stanęło na poboczu. Z
przedniej części wynurzyło się dwóch mężczyzn ubranych w
normalne ciuchy. Dobrze wiedziałem, że nie jesteście glinami,
pomyślał. Ta świadomość nie dodawała mu jednak otuchy. Wręcz
przeciwnie.
Wyciągnęli
go z samochodu i pchnęli w kierunku lasu. Frank poczuł jak traci
równowagę i przewraca się na kamieniste podłoże. Usłyszał
rechot swoich towarzyszy i poczuł ogromne upokorzenie. Szybko się
jednak podniósł i z uniesioną głową ruszył dalej. Jesteś Iero,
powtarzał sobie.
Przemierzali
las kawałek po kawałku. Gęstwiny były przeogromne. Niekiedy
gałęzie przesłaniały wszelki widok. W dodatku ten mróz. Czy
naprawdę nie mogłoby być ani odrobinę cieplej? To dość marna
pora roku na śmierć. Nawet jeśli w jakiś sposób udałoby mu się
wyjść z tego cało zamarznie zanim ktokolwiek zdoła go znaleźć.
Pragnął
zobaczyć jeszcze raz rozpromienioną twarz Gerarda. Chciał musnąć
opuszkami jego szorstki policzek, pogłaskać go po czarnych włosach.
Chciał wpić się w te kształtne wargi, by dobrze zapamiętać ich
smak. Czy on zdąży? Czy jest w ogóle w stanie? Czy wszystko z nim
w porządku? Tak cholernie za nim tęsknił...
W
końcu dotarli do dużej polanki. Na ziemi nie było widocznych
ludzkich śladów. Byli tu pierwsi. Ta myśl nie pocieszyła go ani
trochę. Bandyci nakazali mu się zatrzymać. Zrobił co mu
powiedziano. Nie chciał stwarzać problemów, teraz to nie miało
sensu. Musiał grać na czas... Bo może Gerard...
Przestań.
Jakiś surowy głos w jego głowie nakazał mu skończyć z tymi
bzdurami. Gerard dopiero co wybudził się ze śpiączki. Jest chory.
Ledwo przeżył. Jesteś setki kilometrów od Newark. Nikt nie wie
gdzie. On cię nie znajdzie. On nigdy nie zdoła cię uratować. On
przeżył, ty nie. Koniec.
***
- Co
pani wyprawia?! - usłyszała za sobą grzmiący głos lekarza.
-
Ja... - zawahała się.
-
Niech pani natychmiast opuści tę salę! Pacjent potrzebuje spokoju.
Zaczynam wątpić w pani kompetencje, pani Green. - Zagrzmiał
tubalnie ordynator.
-
Ale...
- Bez
dyskusji. - Uciął rozmowę.
Sally
pospiesznie wyszła z pokoju. Rzuciła ostatnie spojrzenie na
Gerarda. Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi wybuchnęła
płaczem. Ale ja miałam mu powiedzieć, że jego miłość jest w
niebezpieczeństwie...
***
Dookoła
tylko śnieg. Biała, niepokryta niczym przestrzeń. Dookoła gęste
drzewa przyprószone puchem. I on. Pośrodku tej nicości. Pojedyncza
łza spływała mu po policzku. Już nigdy. To takie okrutne słowo.
Takie podłe i zdradzieckie. Nigdy.
Już
nigdy nie zobaczę twego kochanego oblicza.
Już
nigdy nie przytulę się do ciebie.
Już
nigdy nie zdołam cię pocałować.
Już
nigdy nie będziemy się kochać.
Już
nigdy nie porozmawiamy ze sobą.
Już
nigdy nie będziemy się wspólnie śmiać.
Nigdy
nie zwiedzimy świata.
Nigdy
nie wybudujemy domu.
Nigdy
nie będziemy remontować kuchni.
Nigdy
nie pójdziemy do kina.
A
przecież mieliśmy, pamiętasz? Planowaliśmy to wszystko
wspólnie... Co się stało? Co się wydarzyło?
Może
po prostu od początku byliśmy tylko marnym dodatkiem dla czyjejś
historii? Może to co nas połączyło to tylko efekt uboczny
jakiegoś mistycznego planu? Może wcale nie byliśmy sobie pisani?
Może tylko zwykły zbieg okoliczności? Marny dodatek znaczący dla
nas wszystko?
- Kogo
my tu mamy. - Frank usłyszał za sobą cichy, przenikliwy głos.
Odwrócił się i zobaczył wysokiego mężczyznę o śniadej
karnacji i ciemnych włosach. - Nie sądziłem, że tak łatwo dasz
się złapać. Frankie.
- Kim
jesteś? - chłopak zdołał wyrzucić z siebie jedynie dwa proste
słowa.
- Ja?
Nie powinno cię to interesować. Wystarczy już tej ciekawości. -
Mruknął. - Pamiętasz, że ciekawość to pierwszy stopień do
piekła, prawda? No i do śmierci oczywiście. Idealnie to do ciebie
pasuje. - Zaśmiał się gardłowo.
Frank
przełknął ślinę. Dobrze wiedział o co chodzi.
-
Udzieliłbym ci cennych rad, jednak... chyba nie będziesz już ich
potrzebował. - Kolejna porcja śmiechu. - Chociaż... lubię dręczyć
tych, co mi przeszkadzają. No więc, kochany Franku, zasada numer
jeden. - Wyciągnął z kieszeni pistolet. - Zawsze pilnuj własnego
nosa. - Przeładował go. - Zasada numer dwa: nie mieszaj się w
sprawy, które nie dotyczą ciebie. No i zasada numer trzy: nigdy nie
zadzieraj z mafią. - Podszedł do niego leniwie i musnął mu
strzelbą ramię. Frank wzdrygnął się. - Bo widzisz mój drogi...
Szukając mordercy pewnej nic nieznaczącej dla świata dziewczyny
wkopałeś się wraz ze swoim kochasiem w niezłe bagno. Mało tego!
Myśleliście przez cały czas, że działacie na rzecz
sprawiedliwości! A przecież komendant Hunter dawał wam jasne
sygnały. Odsuńcie się, śliska sprawa. Ale wy nie, wręcz
przeciwnie! Woleliście działać na własną rękę. No i dokąd Was
to doprowadziło? No? Powiedz mi... Nigdzie. Twój policjant leży w
szpitalu i walczy o życie, a ty za moment swoje stracisz. - Zamilkł.
Frank czuł na swoich plecach jego ciepły oddech. - Szkoda, że
muszę cię zabić. Masz takie piękne nazwisko. Uwielbiam spotykać
w innych krajach swoich rodaków.
Frank
niewiele słyszał. Docierały do niego tylko strzępki tego, co
powiedział Marco. Pragnął jedynie jednej rzeczy. Ostatniej w swoim
życiu.
-
Ostatnie słowa? - zapytał niespodziewanie szef mafii.
-
Kocham cię Gee. - Wyszeptał Frank, po czym poczuł zimny pistolet
tuż przy swojej skroni.
***
Około
godziny później Sally ponownie zakradła się do pokoju Gerarda.
Mężczyzna leżał na łóżku z otwartymi oczyma. Wpatrywał się w
jeden punkt. Gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi podniósł się
powoli.
-
Dzień dobry. - Przywitała się. - Mam dla ciebie wiadomość.
Gerard
drgnął i przeniósł na nią wzrok. W jego oczach ujrzała
nadzieję, jednak po chwili, pewnie po dostrzeżeniu jej nietęgiej
miny, zagościł w nich strach.
-
Frank... - zaczęła.
Gerard
poczuł silne szarpnięcie w klatce piersiowej. Jakby ktoś wyrwał
mu kawałek, albo nawet i całe serce. Już wiedział.
- Nie
żyje. - Dokończył lodowatym tonem.
***
Dziesięć
lat temu Gerard Way trafił do szpitala psychiatrycznego po czwartej
nieudanej próbie samobójczej. Od tamtej pory odmawia regularnych
posiłków, nie dba o siebie i stale wpatruje się w to duże okno.
Zwłoki
Franka znaleziono około miesiąca później. Został pochowany na
cmentarzu w Newark. Nikt nie wie jak doszło do morderstwa. Nikt
nawet nie próbował podjąć śledztwa. Sprawa została skierowana
do prokuratury, jednak prokurator ją umorzył. Prokurator jest
dobrym znajomym komendanta Huntera.
Katelyn
wyjechała do Europy. Poślubiła Czecha i urodziła mu dwójkę
dzieci. Zmarła na raka w wieku trzydziestu ośmiu lat.
Śledztwo
w sprawie Clair Hudson również zostało umorzone z powodu braku
dowodów.
Paul
Scroutch mieszka w południowej Kalifornii. Pracuje jako hydraulik.
Matka
Franka nie wie, że jej syn został zamordowany. Nigdy nie próbowała
podjąć próby kontaktu z nim.
Moi drodzy czytelnicy!
To już oficjalny koniec tej historii.
Mam nadzieję, że Wam się ona podobała :)
Pisałam to opowiadanie ponad dwa lata. Zaczęłam w sierpniu 2012 roku. Było ono bardzo zajmujące. Żyło razem ze mną, gdy zmieniałam szkołę, zakochiwałam się, przeżywałam różne kryzysy. W między czasie rozpadł się My Chemical Romance. I wówczas nastąpił kryzys w egzystencji bloga. Posty zostały usunięte, opowiadanie zapomniane.
Jednak wróciłam. Mam nadzieję, że to była dobra decyzja :)
Uwielbiam Was i Wasze komentarze. Jedyną uwagę mam do siebie o to, że przerwy między rozdziałami były tak duże...
Jeżeli macie jakiekolwiek pytania do autorki zadawajcie je pod tym postem. Chętnie odpowiem.
So this is the end...
Buziaki,
Wasza Jul.