26 września 2014

21.

Hold on to my hands, I feel I'm sinking,
Sinking without you.
And to my mind, everything's stinking,
Stinking without you. 

 

Kap, kap, kap. Kropla po kropli. Chlup, chlup, chlup. Stuk, stuk o parapet. I ta gęsta mgła spowijająca ulice Newark. Wszystko jest takie senne, takie smutne. Dlaczego? Dlaczego w tym mieście wszystko musi być takie melancholijne? Nawet on sam. Jednak... jak być szczęśliwym, gdy utraciło się wszystko? Wszystko co pozytywne, dobre i piękne. Cholernie seksowne. Jak być szczęśliwym, gdy odwróciła się od ciebie zaufana osoba? Wszyscy dookoła wiedzą coś, czego nie wiesz Ty. Jak być szczęśliwym?
Niebieski, wypłowiały szlafrok wisiał na chudym mężczyźnie niczym na wieszaku. Czarne, tłuste włosy posklejały się w strąki. Blada skóra przypominała odcień ziemi. Kim był ów mężczyzna? Dlaczego stale wpatrywał się akurat w to okno? Jak było mu na imię i dlaczego tu trafił?
Stary wiktoriański budynek straszył swymi strzelistymi wieżami, ogromnymi wejściami i wysokimi oknami. Straszył blaszanymi łóżkami ustawionymi na korytarzach, niezliczoną ilością sal oraz zatęchłym zapachem choroby. Jednak przede wszystkim straszył wyczuwalną atmosferą beznadziejności. Zbyt wiele skarg, rozczarowań i urojeń wisiało w powietrzu. Zbyt wiele cierpienia, rozpaczy, tęsknoty. Czy ktokolwiek, kiedykolwiek, choć przez moment przysiadł przy jednym z pacjentów i zapytał o samopoczucie? Nie. Wszyscy dobrze wiedzieli, że było beznadziejne.
- Panie Way, musimy iść. - Pewna kobieta ubrana w biały kitel podeszła do niego.
- Jeszcze nie teraz. - Zaprzeczył jej.
- Musi pan zażyć leki. - Wyjaśniła spokojnie.
- Muszę go uratować. - Poprawił ją.
Dziewczyna spojrzała na niego, po czym dała spokój. Znała tę historię bardzo, bardzo dobrze. Czasem wydawało jej się, że nawet zbyt dobrze. Dręczyło ją poczucie niemocy. Jednak cóż miała począć? Rozpacz była silniejsza niż nadzieja. Bo właściwie w co wierzyć skoro utraciło się wszystko?
***
Jadąc samotnie na miejsce docelowe Frank przyglądał się mijanym ulicom. Opuszczał swoje miasto i nie wiedział dokąd zmierza. I choć wcześniej również nie wiedział gdzie i po co coś go gna robił to z własnej woli. Teraz rozstał uprowadzony. I wcale mu się to nie podobało. Jeszcze chwilę temu starał się obmyślić jakiś plan. Od tego zależało jego być albo nie być. Świadomość nieuchronnej śmierci jest straszna. Jeśli dodatkowo nie możesz zrobić absolutnie nic, by wyrwać się z jej szponów... Jesteś sparaliżowany strachem, obumarły z przerażenia. Nikt nie chce umierać. Frank
nigdy nie mógł zrozumieć samobójców.
Jego życie nie było usłane różami. Od jedenastego roku życia miał stale pod górkę. Jednak nie narzekał, nie marudził... Brał życie takim, jakie jest. Przez pewien okres czasu miał kochający dom. Później miał zaskakujące i ciekawe, na swój sposób, warunki. Jednak nigdy nie żałował podjętych decyzji. Właśnie w tym cholernie głupim momencie, gdy śmierć przykłada mu swoje zimne łapska do gardła zrozumiał, że to wszystko było z góry ustalone. Odnalazł analogiczne drogi, które budował przed nim los. On był jedynie jak mały samochód, który tylko z pozoru skręca dokąd chce. Kochał swoich rodziców bezgranicznie. Był szczęśliwym dzieckiem, bez żadnych zmartwień ani trosk. Miał duży dom z basenem, gosposię i ogrodników. Jego mama nie pracowała, więc poświęcała mu każdą wolną chwilę. Zajmowała się nim tak troskliwie i czule, że czasem mu to nawet przeszkadzało. Mimo to nie zamieniłby jej na nikogo. W weekendy, gdy ojciec nie pracował, spędzali ze sobą całe dnie. Łowili ryby w pobliskim stawie, jeździli na żagle, chodzili na mecze czy budowali domki na drzewach. Frank dobrze się uczył, był małym, zdolnym chłopcem. Był po prostu szczęśliwy.
Jednak pewnego dnia... może gdyby nie te cholerne kanapki, których zapomniał i musieli się wracać. Może gdyby nie ten padający deszcz i letnie opony. Może gdyby jechali wolniej... Jednak nie jechali, mieli letnie opony i Frank zapomniał kanapek. Dlatego się wrócili. Zderzenie czołowe. Ojciec zginął na miejscu. Jedyną osobą, która przeżyła był jedenastoletni Frankie.
Matka już się do niego nie odezwała tak jak kiedyś.
Nagle przestał być jej ukochanym synkiem.
Zaczął być nikim. Zwykłym powietrzem, które mijała codziennie w drodze do pracy.
Frank wielokrotnie widział jak siedzi w gabinecie ojca i tuli do siebie jego książki, koszule, ich wspólne pamiątki. Czuł się winny, jednak wiedział, że to nie była jego wina. Po prostu tamta ciężarówka zajechała im drogę. Jednak nie miał już taty. Ani mamy.
W wieku siedemnastu lat wyprowadził się z domu i zaczął żyć takim trybem życia, jak teraz. Nie miał stałego lokum, ciepłych posiłków ani rodziny. Miał cudownych przyjaciół, niezapomniane wspomnienia i święty spokój. Mama nigdy nie próbowała go znaleźć.
Pamiętał jak pewnego październikowego popołudnia nie miał przy sobie grosza. Był wówczas taki głodny, że zjadłby wszystko. Kolega postawił mu hot-doga. Frank czuł się jak łapserdak, jak śmieć. Wiedział bowiem, że nieprędko odda mu te dwa dolce. Leżąc na kanapie w Gun postanowił, że obrabuje bank. Plan doskonały w swej prostocie. Pożyczył pistolet od starego harleyowca, skombinował kominiarkę i około drugiej w nocy stał pod Bankiem Centralnym z pełnymi gaciami. Podejrzewał, że mu się nie uda. No i się nie udało. Trafił do więzienia na niecały rok. Przeszedł tam prawdziwą szkołę życia. I poznał jednocześnie swoją orientację. Przeżył nieziemski romans z chłopakiem o imieniu Jeff. Niestety Jeff okazał się być zwykłym oszustem i chciał go wkręcić w handel narkotykami.
Frank nie był aż tak głupi.
Ze złamanym sercem sprzątał gabinety pał.
I wtedy zobaczył jego.
Nigdy nie spodziewał się, że czyjeś włosy mogłyby być tak ciemne, a oczy tak bystre i cudowne. Wydawał się być taki nieporadny w tej swojej skórzanej kurtce, z kaburą przy pasku. Szukał czegoś w aktach tak zapalczywie, że Frank nie mógł odwrócić swego spojrzenia. Teraz miał wrażenie, że pokochał go od pierwszego wejrzenia.
Kiedyś mówiono, że wszystko drogi prowadziły do Rzymu. W jego przypadku wszystkie drogi prowadziły do Gerarda.
***
Gdy Sally wbiegła do pokoju Gerarda zastała puste łóżko. Podbiegła szybko do karty wiszącej na oparciu w poszukiwaniu najaktualniejszego wpisu. Jest na badaniach. Tomografia. IV piętro.
Rozpoczęła szalony bieg po przeróżnych oddziałach. Zawsze jednak była o dwie minuty za późno. W międzyczasie musiała również zajmować się swoimi obowiązkami. Znalazła Gerarda dopiero po dwóch godzinach. Spał.
Podeszła do niego i delikatnie zaczęła go budzić...
***
Frank poczuł nagłe szarpnięcie samochodu. Auto stanęło na poboczu. Z przedniej części wynurzyło się dwóch mężczyzn ubranych w normalne ciuchy. Dobrze wiedziałem, że nie jesteście glinami, pomyślał. Ta świadomość nie dodawała mu jednak otuchy. Wręcz przeciwnie.
Wyciągnęli go z samochodu i pchnęli w kierunku lasu. Frank poczuł jak traci równowagę i przewraca się na kamieniste podłoże. Usłyszał rechot swoich towarzyszy i poczuł ogromne upokorzenie. Szybko się jednak podniósł i z uniesioną głową ruszył dalej. Jesteś Iero, powtarzał sobie.
Przemierzali las kawałek po kawałku. Gęstwiny były przeogromne. Niekiedy gałęzie przesłaniały wszelki widok. W dodatku ten mróz. Czy naprawdę nie mogłoby być ani odrobinę cieplej? To dość marna pora roku na śmierć. Nawet jeśli w jakiś sposób udałoby mu się wyjść z tego cało zamarznie zanim ktokolwiek zdoła go znaleźć.
Pragnął zobaczyć jeszcze raz rozpromienioną twarz Gerarda. Chciał musnąć opuszkami jego szorstki policzek, pogłaskać go po czarnych włosach. Chciał wpić się w te kształtne wargi, by dobrze zapamiętać ich smak. Czy on zdąży? Czy jest w ogóle w stanie? Czy wszystko z nim w porządku? Tak cholernie za nim tęsknił...
W końcu dotarli do dużej polanki. Na ziemi nie było widocznych ludzkich śladów. Byli tu pierwsi. Ta myśl nie pocieszyła go ani trochę. Bandyci nakazali mu się zatrzymać. Zrobił co mu powiedziano. Nie chciał stwarzać problemów, teraz to nie miało sensu. Musiał grać na czas... Bo może Gerard...
Przestań. Jakiś surowy głos w jego głowie nakazał mu skończyć z tymi bzdurami. Gerard dopiero co wybudził się ze śpiączki. Jest chory. Ledwo przeżył. Jesteś setki kilometrów od Newark. Nikt nie wie gdzie. On cię nie znajdzie. On nigdy nie zdoła cię uratować. On przeżył, ty nie. Koniec.
***
- Co pani wyprawia?! - usłyszała za sobą grzmiący głos lekarza.
- Ja... - zawahała się.
- Niech pani natychmiast opuści tę salę! Pacjent potrzebuje spokoju. Zaczynam wątpić w pani kompetencje, pani Green. - Zagrzmiał tubalnie ordynator.
- Ale...
- Bez dyskusji. - Uciął rozmowę.
Sally pospiesznie wyszła z pokoju. Rzuciła ostatnie spojrzenie na Gerarda. Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi wybuchnęła płaczem. Ale ja miałam mu powiedzieć, że jego miłość jest w niebezpieczeństwie...
***
Dookoła tylko śnieg. Biała, niepokryta niczym przestrzeń. Dookoła gęste drzewa przyprószone puchem. I on. Pośrodku tej nicości. Pojedyncza łza spływała mu po policzku. Już nigdy. To takie okrutne słowo. Takie podłe i zdradzieckie. Nigdy.
Już nigdy nie zobaczę twego kochanego oblicza.
Już nigdy nie przytulę się do ciebie.
Już nigdy nie zdołam cię pocałować.
Już nigdy nie będziemy się kochać.
Już nigdy nie porozmawiamy ze sobą.
Już nigdy nie będziemy się wspólnie śmiać.
Nigdy nie zwiedzimy świata.
Nigdy nie wybudujemy domu.
Nigdy nie będziemy remontować kuchni.
Nigdy nie pójdziemy do kina.
A przecież mieliśmy, pamiętasz? Planowaliśmy to wszystko wspólnie... Co się stało? Co się wydarzyło?
Może po prostu od początku byliśmy tylko marnym dodatkiem dla czyjejś historii? Może to co nas połączyło to tylko efekt uboczny jakiegoś mistycznego planu? Może wcale nie byliśmy sobie pisani? Może tylko zwykły zbieg okoliczności? Marny dodatek znaczący dla nas wszystko?
- Kogo my tu mamy. - Frank usłyszał za sobą cichy, przenikliwy głos. Odwrócił się i zobaczył wysokiego mężczyznę o śniadej karnacji i ciemnych włosach. - Nie sądziłem, że tak łatwo dasz się złapać. Frankie.
- Kim jesteś? - chłopak zdołał wyrzucić z siebie jedynie dwa proste słowa.
- Ja? Nie powinno cię to interesować. Wystarczy już tej ciekawości. - Mruknął. - Pamiętasz, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, prawda? No i do śmierci oczywiście. Idealnie to do ciebie pasuje. - Zaśmiał się gardłowo.
Frank przełknął ślinę. Dobrze wiedział o co chodzi.
- Udzieliłbym ci cennych rad, jednak... chyba nie będziesz już ich potrzebował. - Kolejna porcja śmiechu. - Chociaż... lubię dręczyć tych, co mi przeszkadzają. No więc, kochany Franku, zasada numer jeden. - Wyciągnął z kieszeni pistolet. - Zawsze pilnuj własnego nosa. - Przeładował go. - Zasada numer dwa: nie mieszaj się w sprawy, które nie dotyczą ciebie. No i zasada numer trzy: nigdy nie zadzieraj z mafią. - Podszedł do niego leniwie i musnął mu strzelbą ramię. Frank wzdrygnął się. - Bo widzisz mój drogi... Szukając mordercy pewnej nic nieznaczącej dla świata dziewczyny wkopałeś się wraz ze swoim kochasiem w niezłe bagno. Mało tego! Myśleliście przez cały czas, że działacie na rzecz sprawiedliwości! A przecież komendant Hunter dawał wam jasne sygnały. Odsuńcie się, śliska sprawa. Ale wy nie, wręcz przeciwnie! Woleliście działać na własną rękę. No i dokąd Was to doprowadziło? No? Powiedz mi... Nigdzie. Twój policjant leży w szpitalu i walczy o życie, a ty za moment swoje stracisz. - Zamilkł. Frank czuł na swoich plecach jego ciepły oddech. - Szkoda, że muszę cię zabić. Masz takie piękne nazwisko. Uwielbiam spotykać w innych krajach swoich rodaków.
Frank niewiele słyszał. Docierały do niego tylko strzępki tego, co powiedział Marco. Pragnął jedynie jednej rzeczy. Ostatniej w swoim życiu.
- Ostatnie słowa? - zapytał niespodziewanie szef mafii.
- Kocham cię Gee. - Wyszeptał Frank, po czym poczuł zimny pistolet tuż przy swojej skroni.
***
Około godziny później Sally ponownie zakradła się do pokoju Gerarda. Mężczyzna leżał na łóżku z otwartymi oczyma. Wpatrywał się w jeden punkt. Gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi podniósł się powoli.
- Dzień dobry. - Przywitała się. - Mam dla ciebie wiadomość.
Gerard drgnął i przeniósł na nią wzrok. W jego oczach ujrzała nadzieję, jednak po chwili, pewnie po dostrzeżeniu jej nietęgiej miny, zagościł w nich strach.
- Frank... - zaczęła.
Gerard poczuł silne szarpnięcie w klatce piersiowej. Jakby ktoś wyrwał mu kawałek, albo nawet i całe serce. Już wiedział.
- Nie żyje. - Dokończył lodowatym tonem.
***
Dziesięć lat temu Gerard Way trafił do szpitala psychiatrycznego po czwartej nieudanej próbie samobójczej. Od tamtej pory odmawia regularnych posiłków, nie dba o siebie i stale wpatruje się w to duże okno.
Zwłoki Franka znaleziono około miesiąca później. Został pochowany na cmentarzu w Newark. Nikt nie wie jak doszło do morderstwa. Nikt nawet nie próbował podjąć śledztwa. Sprawa została skierowana do prokuratury, jednak prokurator ją umorzył. Prokurator jest dobrym znajomym komendanta Huntera.
Katelyn wyjechała do Europy. Poślubiła Czecha i urodziła mu dwójkę dzieci. Zmarła na raka w wieku trzydziestu ośmiu lat.
Śledztwo w sprawie Clair Hudson również zostało umorzone z powodu braku dowodów.
Paul Scroutch mieszka w południowej Kalifornii. Pracuje jako hydraulik.
Matka Franka nie wie, że jej syn został zamordowany. Nigdy nie próbowała podjąć próby kontaktu z nim. 


Moi drodzy czytelnicy!
To już oficjalny koniec tej historii. 
Mam nadzieję, że Wam się ona podobała :)
Pisałam to opowiadanie ponad dwa lata. Zaczęłam w sierpniu 2012 roku. Było ono bardzo zajmujące. Żyło razem ze mną, gdy zmieniałam szkołę, zakochiwałam się, przeżywałam różne kryzysy. W między czasie rozpadł się My Chemical Romance. I wówczas nastąpił kryzys w egzystencji bloga. Posty zostały usunięte, opowiadanie zapomniane. 
Jednak wróciłam. Mam nadzieję, że to była dobra decyzja :)
Uwielbiam Was i Wasze komentarze. Jedyną uwagę mam do siebie o to, że przerwy między rozdziałami były tak duże...
Jeżeli macie jakiekolwiek pytania do autorki zadawajcie je pod tym postem. Chętnie odpowiem. 
So this is the end...
Buziaki, 
Wasza Jul.