28 grudnia 2013

1.

Give me a reason to believe!


   Gerard Way siedział za swym cholernie dębowym biurkiem i wpatrywał się pustym wzrokiem w tabliczkę odwróconą do niego tyłem. Sięgnął po nią szybkim ruchem i z ironicznym uśmiechem spojrzał na wyryte litery, które tworzyły napis: „Komisarz śledczy”. Odrzucił ją niedbale od siebie kręcąc lekko głową. Od dwóch miesięcy siedział w tym przeklętym biurze, które odziedziczył po jakimś zasłużonym policjancie, gdy ten łaskawie zdecydował się odejść na emeryturę, pomimo młodego wieku. On sam miał trzydzieści lat, nie za dużo, ani nie za mało, jednak gdzieś w głowie świtała mu przerażająca wizja siebie siedzącego do usranej śmierci przy tym dębowym biurku. Wbrew pozorom to cholerne biurko było całkiem ładne, duże, no i dębowe. Kiedy Hopkins przekazywał mu klucze do tego gabinetu podkreślał co chwilę z jakiego drewna wykonano ten mebel. Upomniał go również żeby dbał o nie i co tydzień dokładnie przecierał zwilżoną ściereczką i spryskiwał impregnatem. Zostawił mu nawet karton pełen środków konserwujących. Jakby nie mógł zabrać tego kretyńskiego biurka z dębowego drewna ze sobą, na emeryturę. 
   Gerard nie chciał siedzieć w tym gabinecie. Kiedy rano wyjeżdżał swym starym cadillakiem do pracy liczył, iż będzie mu dane choć na chwilę z niego wyjść. Jednak przepustką do tego, by opuścić zatęchłe, cztery kąty był jeden pieprzony telefon. Który notabene uparcie milczał od dwóch miesięcy. Owszem, podnosił kilkakrotnie słuchawkę, ale tylko po to, żeby zobaczyć jak to jest. Żeby poczuć się jak prawdziwy glina. Zabawne, nieprawdaż? Irytował go zgiełk na korytarzach w czasie dziennej zmiany. Jego koledzy wychodzili, wracali, dzwonili, po prostu pracowali. Przechodząc obok jego biura machali do niego przyjaźnie. Zbywał ich wówczas kwaśnym uśmiechem. Na pamięć znał widok za oknem, te same stare budynki i szare sklepienie po którym latały czarne kruki. Kilkakrotnie przestawiał przedmioty na biurku, aż w końcu doszedł do wniosku, że wykorzystał wszystkie możliwe konfiguracje. Przeczesał palcami dłuższe, czarne włosy. Dzisiejszego poranka dostrzegł pojedyncze siwe włosy. Z każdym dniem był coraz starszy. Mógłby przysiąc, że te dwa miesiące temu jego mięśnie, umysł i stan ducha były w zdecydowanie lepszej kondycji. A przez to, że zmarnował tu sześćdziesiąt pieprzonych dni zaprzepaszczał swoje szanse na złapanie jakiegoś przestępcy. Komu potrzebny jest zgnuśniały, zgorzkniały glina, który co tydzień impregnuje dębowe biurko i stale dotyka słuchawki telefonu, w nadziei, iż ten w końcu zadzwoni? Jesteś frajerem stary, pomyślał ironicznie. Coś musiało być z nim nie w porządku. To na pewno jego wina. Przecież w mieście takim jak Newark zawsze dochodziło do gwałtów, morderstw ze szczególnym okrucieństwem i tego typu incydentów. Incydent, tak uczono go to wszystko określać. Nie zbrodnia czy rzeź, ale incydent. Podobno łatwiej było wówczas przejść nad tym do porządku dziennego. Nie bardzo wiedział czy to prawda, bo nikt nie pozwalał mu się o tym przekonać. 
   Prawda była taka, że komendant chyba nie bardzo go lubił. Tak, zdecydowanie chodziło tu o sympatię. Gdyby był jednym z tych słodkich pupilków szefa na pewno nie siedziałby teraz w środku nocy oczekując na wezwanie, a łapał przestępców i pakował ich do więzienia. Dotknął z sentymentem broni, którą miał przypiętą do paska. Wyjął ją ostrożnie i z namaszczeniem przeładował. Uwielbiał Shilę. W chwilach takich jak ta, pistolet był jedynym przyjacielem. Kiedy za oknem panował mrok, a on siedział przy tym zasranym dębowym biurku, na którym paliła się mała lampka oraz stał kubek z zimną już kawą wyciągał swoją przyjaciółkę i ucinał sobie z nią miłą pogawędkę. Czasem rozmawiali o pogodzie, czasem on opowiadał jej ilu bandytów chciałby dopaść. Zawsze jednak kończyło się na tym, że patrzył ze zgrozą na tą naładowaną rzecz i stwierdzał, że wariuje. Rozmawiał z przedmiotami. Nie mieściło mu się to w głowie. Jednak kolejnej nocy znów zaczynał. W tym miesiącu miał nocną zmianę, która odpowiadała mu najbardziej. Na komendzie było wówczas cicho i spokojnie. Nikt nie chodził, nie biegał, nie machał do niego niby przyjaźnie, nie uśmiechał się z wyższością. Był tylko on, zimna kawa, telefon i Shila. Sięgnął po kubek i upił spory łyk gorzkiej cieczy. Lodowata, jak zwykle. Westchnął i wstał z wygodnego fotela. 
   Wyszedł ze swojego gabinetu i skierował się w stronę aneksu kuchennego. Odstawił brudny kubek do zlewu i wyjął z szafki kolejny. Nastawił wodę w czajniku i wsypał dwie, czubate łyżeczki kawy do czystego naczynia. Kiedy usłyszał charakterystyczny dźwięk wydawany przez czajnik zalał je wodą. Nie zostawił miejsca na mleko. Zawsze sądził, że prawdziwy gliniarz powinien pić czarną, mocną kawę. Wrócił z gorącym kubkiem do swego gabinetu i ponownie zasiadł za dębowym biurkiem. Nawet jeśli irytowało go podkreślanie, że to cholerne biurko jest dębowe, nie mógł temu zaprzestać. To zwykły mebel, po co zaznaczać z jakiego drewna jest wykonany? Pokręcił lekko głową upijając mały łyczek świeżej kawy. Spojrzał przy tym przelotnie na zdjęcie, które otrzymał dwa miesiące temu. Pozowała na nim śliczna, drobna blondynka uśmiechając się przy tym zalotnie. Katelyn. Słodka prawniczka, którą poznał w czasie praktyk sądowych. Zmuszony był wówczas siedzieć na sali rozpraw, wysłuchując idiotycznych tłumaczeń jakiegoś kryminalisty, który ukradł samochód sąsiada, a kiedy ten doniósł na policję wrócił tam i podpalił jego dom. Sąsiad zginął na miejscu. Facet nie miał absolutnie żadnych szans na ułaskawienie czy choćby łagodny wymiar kary. Kradzież, zabójstwo z premedytacją i składanie fałszywych zeznań. Gerard ocenił to na dożywocie. Wtedy właśnie po raz pierwszy ujrzał ją. Drobna, anielska postać w czarnej, długiej todze wymachiwała palcem w stronę oskarżonego wyciągając w jego kierunku coraz cięższe zarzuty. Na pewno wiedziała, że wygra tę sprawę. Kiedy dodała, iż była na miejscu zdarzenia w Gerardzie coś drgnęło. Zawsze lubił ostre i twarde kobiety, które nie mdleją na widok krwi czy zwęglonych zwłok. Jak urzeczony obserwował ją przez dalszą część rozprawy. Wpadł po uszy. Zarejestrował, że włosy ma zaplecione w uroczy, dziewczęcy warkocz, oczy podkreśla czarną kredką, a usta maluje bladą, czerwoną szminką. Dostrzegał błysk w jej oku za każdym razem, kiedy argumenty sprawcy okazywały się idiotyczne. Jego serce biło szybciej, kiedy wprawnym ruchem zakładała za ucho pojedyncze kosmyki, które wyplątały się z misternej fryzury w trakcie zbyt energicznego kręcenia głową. Była idealna. Po rozprawie odnalazł ja wśród tłumów przypadkowych ludzi i zaprosił na kawę. Najpierw jedną, później drugą. Miesiąc później wylądowali na wspólnej kolacji, później w jej mieszkaniu, skąd Gerard wyszedł w południe następnego dnia. Zakochał się. Po prostu się zakochał. Ich związek trwał dwa lata. Czasem zastanawiał się nawet czy odważyłby się poprosić ją o rękę. Zawsze jednak stwierdzał, iż zrobi to po pierwszym zapuszkowanym kryminaliście. Jego męskie ego nie pozwalało mu wyjść z tą propozycją wcześniej. Pewnie bał się, iż Katelyn stwierdzi, że jest nieudolnym gliną i odrzuci jego oświadczyny. Wziął do ręki zdjęcie ukochanej i pogłaskał czule jej wydatny policzek. Miał ochotę do niej zadzwonić, ale wiedział, że o drugiej w nocy na pewno śpi. Odstawił ramkę na miejsce i oparł się wygodniej w fotelu. Pomimo mocnej kawy, jaką sobie zaparzył łamał go sen. Powieki ciążyły mu potwornie, ale w głowie łomotała irytująca myśl, że policjant nie może zasnąć na służbie. Potrząsnął głową i upił potężny łyk ciepłej wciąż cieczy w nadziei, że ta go obudzi. Potarł zmęczone oczy i w tym momencie telefon po raz pierwszy zadzwonił. Gerard spanikował. Euforia mieszała mu się z potwornym strachem, że popełni jakiś błąd. W końcu wymierzył sobie siarczysty policzek i potrząsnął z niedowierzaniem głową.
- Way, słucham? – odezwał się ochrypłym tonem. Wszak odzywał się ostatnio sześć godzin temu.
- Cześć stary, to twój szczęśliwy dzień! – usłyszał w słuchawce kretyńsko cienki głos Boba. Miał z nim zajęcia na strzelnicy.
- Co? – zapytał zdziwiony.
- Gwałt oraz morderstwo z premedytacją na przedmieściach. – Streścił. - Sprężaj się.
- Już jadę. – Uciął krótko zakładając skórzaną kurtkę. Schował Shilę do futerału przy pasku i wybiegł z gabinetu.
A niech mnie!, pomyślał wsiadając do czarnego samochodu. Był pewien, że to jeden z najszczęśliwszych dni w jego życiu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz