I know you'll be lying
Until your dying day.
Gerard
spojrzał z czułością na skuloną postać pod kołdrą. Uśmiechnął
się do siebie i wrócił do ubierania. Wciągnął szybko dżinsy i
narzucił na siebie starą koszulę. Sprawdził czy w kieszeni nadal
znajduje się jego telefon i niepostrzeżenie wyszedł z pokoju.
Wszędzie pachniało starym, papierosowym dymem. W życiu nie dali by
rady tego wywietrzyć. Już chyba łatwiej poszłoby zburzyć cały
budynek i zbudować nowy, całkiem od podstaw. Zerknął na
wyświetlacz swojego telefonu i zorientował się, że jest
dwudziesta. Frank strasznie szybko zasnął, pomyślał śmiejąc się
w duchu. Nagle jednak jego wzrok spoczął na powiadomieniu o
czterech nieodebranych połączeniach. Umysł nagle mu się rozjaśnił
i po raz pierwszy tego wieczoru zaczął panikować. Ręce
nieprzyjemnie mu się spociły, a po plecach przebiegł potworny
dreszcz. Co teraz? Spojrzał za siebie, na zamknięte drzwi do
pokoju, w którym spała jego miłość. Później zerknął na
wyświetlacz z uporem maniaka przypominający mu o Katelyn. Kim teraz
dla niego była? Wciąż coś do niej czuł, to nie ulegało
wątpliwości. Jednak cholera! Nie chciał teraz wracać do tego ich
uroczego, wspólnego gniazdka. Nie chciał jeść jej wyśmienitej
ryby, śmiać się z jej żartów. Nie chciał jechać do jej
rodziców i grać poukładanego komisarza, idealnego kandydata na
zięcia. Chciał zostać tutaj, z Frankiem. Człowiekiem, który w
pewien sposób go ocalił. Jednak z drugiej strony tak strasznie nie
chciał krzywdzić Kate. Czuł się podle, strasznie, wiedział, że
ją upokorzył. Ale nie chciał do niej wracać.
Pospiesznie
wybrał właściwy numer i z bijącym sercem przyłożył telefon do
swego ucha. Chciał wyznać Katelyn całą prawdę, nawet jeśli
miałoby ją to zabić. Jednak poczuł w sercu przeszywający ból i
kiedy usłyszał w słuchawce jej dźwięczny głos coś zdawało się
w nim pękać zalewając jego rozrywane serce gorącym wrzątkiem.
-
Kate? – wydusił ściśniętym głosem.
-
Gerard? – usłyszał głośne westchnienie. – Gdzie ty się
podziewasz człowieku?
Była
bardzo zła. Kolejny powód by skłamać.
-
Uhm, - zaczął niepewnie. – jestem w domu, zatrułem się czymś.
– Chrząknął cicho starając się przyjąć bardziej zmęczony
ton głosu.
-
Co? – zdziwiła się Kate. – Jak to się zatrułeś, czym?
-
Nie wiem. – Mruknął posępnie Gee. – Musiałem zjeść coś
nieświeżego.
Co
za banał. Miał ochotę zdzielić się po twarzy za swoją głupotę.
Przecież będzie chciała do niego przyjechać, pomóc mu. Co wtedy?
Będzie rzygał na akord? Słodki Jezu, w co ja się wpakowałem?
Musiał to teraz wszystko jakoś logicznie odkręcić.
-
Przyjadę do ciebie. – No tak, to było do przewidzenia.
-
Nie, nie przyjeżdżaj. – Odpowiedział spokojnie Gerard. Nie miał
pojęcia skąd u niego ten opanowany ton. Jednak teraz mógł polegać
tylko na nim. Tylko i wyłącznie. – To może być zaraźliwe. Nie
chcę, żebyś spędzała święta z chorym chłopakiem, zamiast z
rodzicami. Przecież wiem, jak wiele znaczył dla ciebie ten wyjazd.
Pojedź sama. Przepraszam, że tak wyszło. – Mówiąc te słowa
czuł się jak najpodlejszy człowiek na ziemi. Chodzący pan zła i
kłamstw.
-
Chciałam pojechać tam z tobą. Zależało mi na tym. – Odparła
ze smutkiem.
-
Wiem. Jeszcze raz przepraszam. – Odpowiedział nieszczerze.
-
Nie przepraszaj, przecież to nie twoja wina, że jesteś chory. –
Zaprzeczyła z troską w głosie. – Może jednak przyjadę do
ciebie, chociaż na chwilkę co?
-
Nie zgadzam się. Nie chcę, żebyś była chora. – Gerard nie miał
siły dłużej ciągnąć tej rozmowy. – Jeszcze raz przepraszam,
ale chyba znów mi się zbiera. Nie przyjeżdżaj, nawet ci nie
otworzę. Masz jechać do rodziców, zrozumiano?
-
Oczywiście komisarzu. – Odparła smutno Katelyn.
-
Dobra, muszę kończyć. Zadzwonię później, dobrze? – udawał
bardzo dobrze głos osoby, która za moment ma puścić pawia.
-
Dobrze. – Odpowiedziała zaniepokojona Kate. – Do potem.
Gerard
momentalnie przerwał połączenie. Odrętwiały spojrzał z
obrzydzeniem na telefon i przez chwilę sam miał ochotę się
porzygać. Zamiast tego jednak oparł się o brudną ścianę i
osunął bezwolnie na ziemię. Ukrył twarz w dłoniach pozwalając
by ciemne kosmyki opadły mu na szorstkie palce. Nie czuł absolutnie
nic. Do oczu napłynęły mu łzy, ale nie były to łzy smutku.
Rozgoryczenia? Gniewu? Żalu? Nienawiści do samego siebie? Sam nie
wiedział. Po prostu czuł, że życie przemyka mu między palcami, a
on nie może nic z tym zrobić. I było mu źle. Tak cholernie źle.
Pomimo tego, iż za ścianą spała jego miłość. Największa,
najbardziej szalona, niepochwalana, cudowna. Najpiękniejsza jaką
kiedykolwiek przeżył. I nie chciał z niej rezygnować. Za żadne
skarby świata. Łkał cicho w rękaw swej koszuli, gdy nagle poczuł
na ramieniu czyjąś dłoń. Drobne, męskie ciało przysunęło się
do niego i objęło opiekuńczo. Trwali przez chwilę w żelaznym
uścisku. Gerard wciąż płakał, a Frank nadal go obejmował
głaszcząc raz po raz po głowie.
-
Rozmawiałeś z nią? – zapytał cicho Frankie.
-
Tak. – Wydusił z siebie Gerard.
Nie
musiał nic więcej mówić. Wszystko zostało powiedziane. Frank
uniósł twarz Gerarda i podtrzymał za brodę, by nie opadła z
powrotem w rękaw kraciastej koszuli. Złożył na jego ustach
pocałunek. Ucałował też jego czoło, oczy, policzki, noc, żuchwę.
Gerard nie miał siły opierać się tym pieszczotom. Złapał głowę
Franka i łapczywie odnalazł jego usta. Wpił się w nie ze zdwojoną
siłą, jakby chciał stać się jednym ciałem, jedną duszą,
jednym umysłem.
-
Przepraszam, przepraszam, przepraszam. – Szeptał Frank, kiedy usta
Gerarda pieściły jego nieco rozchylone wargi. – Przepraszam…
I
nagle dostał w twarz. Był to cios potężny, mocny, zdecydowany.
Gerard uderzył Franka w sam środek policzka. Frank spojrzał na
niego z miłością. Patrzył na rozedrgane usta Gerarda, które
wygięły się teraz pod nienaturalnym kątem, jakby za chwilę miały
oddać kolejną fontannę rozpaczy.
-
Nie przepraszaj mnie Frank. – Wydusił drżącym głosem. – Nikt
nie zasługuje na to, by przepraszać kogoś takiego jak ja… - To
powiedziawszy oparł głowę na kolanach kryminalisty i zamknął
oczy chcąc, bardziej niż kiedykolwiek, zniknąć z tego świata.
***
-
Który z panów płaci za pokój? – klockowata blondynka uniosła
swą idealną brew i spojrzała najpierw na Gerarda, a później na
Franka. Ten spłonął rumieńcem. Odwrócił wzrok i spojrzał na
plastikowy zegarek wiszący nad kominkiem. Dochodziła trzecia w
nocy. W ogóle nie czuł upływu czasu. Gerard zapłacił należność
i objął Franka ramieniem, po czym obydwaj ruszyli do wyjścia. Plan
był prosty. Pojadą do Gun,
odnajdą kogo trzeba i załatwią Gerardowi lewą odznakę. A później
opiją swój sukces i podzielą się opłatkiem. I będzie tak
cholernie świątecznie.
Frank
pchnął ręką ciężkie drzwi i jego policzki owionęło chłodne,
grudniowe powietrze. Wtulił mocniej twarz w ciepłe ramię Gerarda i
razem ruszyli w stronę jego samochodu. Dzieliło ich od niego kilka
metrów, jednak parking pokrył się cienką warstwą lodu, na którą
w szczególności trzeba było zwracać uwagę. Stąpał ostrożnie,
po cienkiej, śliskiej powierzchni trzymając się kurczowo kurtki
Gerarda. Pomimo tego lodu czuł się przy nim cholernie bezpiecznie.
Tak bezpiecznie jak przy nikim innym. Nawet w domu nie było mu tak
dobrze. A teraz? Teraz jest szczęśliwy.
Doszli
do samochodu i Gerard sięgnął do kieszeni po kluczyki. Frank
obserwował go przez cały ten czas uśmiechając się promiennie.
Nagle jednak uśmiech momentalnie zniknął z jego twarzy. Za
Gerardem dostrzegł ciemną postać skradającą się podejrzanie.
Chciał krzyknąć, w jakiś sposób ostrzec ukochanego przed
niebezpieczeństwem, jednak ktoś niespodziewanie zatkał mu usta
ręką i pociągnął do tyłu.
-
Frank! – usłyszał głos Gerarda oraz jego kroki. A następnie
kroki tamtego. Odgłosy szamotaniny...
I
strzał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz