4 stycznia 2014

14.

I know you'll be lying
Until your dying day.

  

   Gerard spojrzał z czułością na skuloną postać pod kołdrą. Uśmiechnął się do siebie i wrócił do ubierania. Wciągnął szybko dżinsy i narzucił na siebie starą koszulę. Sprawdził czy w kieszeni nadal znajduje się jego telefon i niepostrzeżenie wyszedł z pokoju. Wszędzie pachniało starym, papierosowym dymem. W życiu nie dali by rady tego wywietrzyć. Już chyba łatwiej poszłoby zburzyć cały budynek i zbudować nowy, całkiem od podstaw. Zerknął na wyświetlacz swojego telefonu i zorientował się, że jest dwudziesta. Frank strasznie szybko zasnął, pomyślał śmiejąc się w duchu. Nagle jednak jego wzrok spoczął na powiadomieniu o czterech nieodebranych połączeniach. Umysł nagle mu się rozjaśnił i po raz pierwszy tego wieczoru zaczął panikować. Ręce nieprzyjemnie mu się spociły, a po plecach przebiegł potworny dreszcz. Co teraz? Spojrzał za siebie, na zamknięte drzwi do pokoju, w którym spała jego miłość. Później zerknął na wyświetlacz z uporem maniaka przypominający mu o Katelyn. Kim teraz dla niego była? Wciąż coś do niej czuł, to nie ulegało wątpliwości. Jednak cholera! Nie chciał teraz wracać do tego ich uroczego, wspólnego gniazdka. Nie chciał jeść jej wyśmienitej ryby, śmiać się z jej żartów. Nie chciał jechać do jej rodziców i grać poukładanego komisarza, idealnego kandydata na zięcia. Chciał zostać tutaj, z Frankiem. Człowiekiem, który w pewien sposób go ocalił. Jednak z drugiej strony tak strasznie nie chciał krzywdzić Kate. Czuł się podle, strasznie, wiedział, że ją upokorzył. Ale nie chciał do niej wracać.
   Pospiesznie wybrał właściwy numer i z bijącym sercem przyłożył telefon do swego ucha. Chciał wyznać Katelyn całą prawdę, nawet jeśli miałoby ją to zabić. Jednak poczuł w sercu przeszywający ból i kiedy usłyszał w słuchawce jej dźwięczny głos coś zdawało się w nim pękać zalewając jego rozrywane serce gorącym wrzątkiem.
- Kate? – wydusił ściśniętym głosem.
- Gerard? – usłyszał głośne westchnienie. – Gdzie ty się podziewasz człowieku?
Była bardzo zła. Kolejny powód by skłamać.
- Uhm, - zaczął niepewnie. – jestem w domu, zatrułem się czymś. – Chrząknął cicho starając się przyjąć bardziej zmęczony ton głosu.
- Co? – zdziwiła się Kate. – Jak to się zatrułeś, czym?
- Nie wiem. – Mruknął posępnie Gee. – Musiałem zjeść coś nieświeżego.
Co za banał. Miał ochotę zdzielić się po twarzy za swoją głupotę. Przecież będzie chciała do niego przyjechać, pomóc mu. Co wtedy? Będzie rzygał na akord? Słodki Jezu, w co ja się wpakowałem? Musiał to teraz wszystko jakoś logicznie odkręcić.
- Przyjadę do ciebie. – No tak, to było do przewidzenia.
- Nie, nie przyjeżdżaj. – Odpowiedział spokojnie Gerard. Nie miał pojęcia skąd u niego ten opanowany ton. Jednak teraz mógł polegać tylko na nim. Tylko i wyłącznie. – To może być zaraźliwe. Nie chcę, żebyś spędzała święta z chorym chłopakiem, zamiast z rodzicami. Przecież wiem, jak wiele znaczył dla ciebie ten wyjazd. Pojedź sama. Przepraszam, że tak wyszło. – Mówiąc te słowa czuł się jak najpodlejszy człowiek na ziemi. Chodzący pan zła i kłamstw.
- Chciałam pojechać tam z tobą. Zależało mi na tym. – Odparła ze smutkiem.
- Wiem. Jeszcze raz przepraszam. – Odpowiedział nieszczerze.
- Nie przepraszaj, przecież to nie twoja wina, że jesteś chory. – Zaprzeczyła z troską w głosie. – Może jednak przyjadę do ciebie, chociaż na chwilkę co?
- Nie zgadzam się. Nie chcę, żebyś była chora. – Gerard nie miał siły dłużej ciągnąć tej rozmowy. – Jeszcze raz przepraszam, ale chyba znów mi się zbiera. Nie przyjeżdżaj, nawet ci nie otworzę. Masz jechać do rodziców, zrozumiano?
- Oczywiście komisarzu. – Odparła smutno Katelyn.
- Dobra, muszę kończyć. Zadzwonię później, dobrze? – udawał bardzo dobrze głos osoby, która za moment ma puścić pawia.
- Dobrze. – Odpowiedziała zaniepokojona Kate. – Do potem.
   Gerard momentalnie przerwał połączenie. Odrętwiały spojrzał z obrzydzeniem na telefon i przez chwilę sam miał ochotę się porzygać. Zamiast tego jednak oparł się o brudną ścianę i osunął bezwolnie na ziemię. Ukrył twarz w dłoniach pozwalając by ciemne kosmyki opadły mu na szorstkie palce. Nie czuł absolutnie nic. Do oczu napłynęły mu łzy, ale nie były to łzy smutku. Rozgoryczenia? Gniewu? Żalu? Nienawiści do samego siebie? Sam nie wiedział. Po prostu czuł, że życie przemyka mu między palcami, a on nie może nic z tym zrobić. I było mu źle. Tak cholernie źle. Pomimo tego, iż za ścianą spała jego miłość. Największa, najbardziej szalona, niepochwalana, cudowna. Najpiękniejsza jaką kiedykolwiek przeżył. I nie chciał z niej rezygnować. Za żadne skarby świata. Łkał cicho w rękaw swej koszuli, gdy nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Drobne, męskie ciało przysunęło się do niego i objęło opiekuńczo. Trwali przez chwilę w żelaznym uścisku. Gerard wciąż płakał, a Frank nadal go obejmował głaszcząc raz po raz po głowie.
- Rozmawiałeś z nią? – zapytał cicho Frankie.
- Tak. – Wydusił z siebie Gerard.
   Nie musiał nic więcej mówić. Wszystko zostało powiedziane. Frank uniósł twarz Gerarda i podtrzymał za brodę, by nie opadła z powrotem w rękaw kraciastej koszuli. Złożył na jego ustach pocałunek. Ucałował też jego czoło, oczy, policzki, noc, żuchwę. Gerard nie miał siły opierać się tym pieszczotom. Złapał głowę Franka i łapczywie odnalazł jego usta. Wpił się w nie ze zdwojoną siłą, jakby chciał stać się jednym ciałem, jedną duszą, jednym umysłem.
- Przepraszam, przepraszam, przepraszam. – Szeptał Frank, kiedy usta Gerarda pieściły jego nieco rozchylone wargi. – Przepraszam…
I nagle dostał w twarz. Był to cios potężny, mocny, zdecydowany. Gerard uderzył Franka w sam środek policzka. Frank spojrzał na niego z miłością. Patrzył na rozedrgane usta Gerarda, które wygięły się teraz pod nienaturalnym kątem, jakby za chwilę miały oddać kolejną fontannę rozpaczy.
- Nie przepraszaj mnie Frank. – Wydusił drżącym głosem. – Nikt nie zasługuje na to, by przepraszać kogoś takiego jak ja… - To powiedziawszy oparł głowę na kolanach kryminalisty i zamknął oczy chcąc, bardziej niż kiedykolwiek, zniknąć z tego świata.
***
- Który z panów płaci za pokój? – klockowata blondynka uniosła swą idealną brew i spojrzała najpierw na Gerarda, a później na Franka. Ten spłonął rumieńcem. Odwrócił wzrok i spojrzał na plastikowy zegarek wiszący nad kominkiem. Dochodziła trzecia w nocy. W ogóle nie czuł upływu czasu. Gerard zapłacił należność i objął Franka ramieniem, po czym obydwaj ruszyli do wyjścia. Plan był prosty. Pojadą do Gun, odnajdą kogo trzeba i załatwią Gerardowi lewą odznakę. A później opiją swój sukces i podzielą się opłatkiem. I będzie tak cholernie świątecznie.
   Frank pchnął ręką ciężkie drzwi i jego policzki owionęło chłodne, grudniowe powietrze. Wtulił mocniej twarz w ciepłe ramię Gerarda i razem ruszyli w stronę jego samochodu. Dzieliło ich od niego kilka metrów, jednak parking pokrył się cienką warstwą lodu, na którą w szczególności trzeba było zwracać uwagę. Stąpał ostrożnie, po cienkiej, śliskiej powierzchni trzymając się kurczowo kurtki Gerarda. Pomimo tego lodu czuł się przy nim cholernie bezpiecznie. Tak bezpiecznie jak przy nikim innym. Nawet w domu nie było mu tak dobrze. A teraz? Teraz jest szczęśliwy.
   Doszli do samochodu i Gerard sięgnął do kieszeni po kluczyki. Frank obserwował go przez cały ten czas uśmiechając się promiennie. Nagle jednak uśmiech momentalnie zniknął z jego twarzy. Za Gerardem dostrzegł ciemną postać skradającą się podejrzanie. Chciał krzyknąć, w jakiś sposób ostrzec ukochanego przed niebezpieczeństwem, jednak ktoś niespodziewanie zatkał mu usta ręką i pociągnął do tyłu.
- Frank! – usłyszał głos Gerarda oraz jego kroki. A następnie kroki tamtego. Odgłosy szamotaniny...
I strzał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz