4 stycznia 2014

15.

I will meet you in the next life, I promise you
Where we can be together, I promise you
I will wait till then in heaven, I promise you
I promise, I promise
...


   Miliony spadających na ziemie białych płatków. I krew. Czerwona, lepka ciecz, która przesłaniała mu widok na cokolwiek innego. Czuł jak leje mu się po rękach, czuł jej rdzawy zapach. Chciał zwymiotować. Krew, wszędzie krew. A pośród morza krwi kontrastującej z białym, lekkim puchem on. Jego miłość. Jego ukochany. Ten, któremu tyle zawdzięczał, ten który tyle mu obiecał. Co miał teraz zrobić? Nie wiedział, jednak wszędzie była krew…
Jedynym pytaniem jakie Frank zdołał sobie zadawać było dlaczego?
   Siedział na niewygodnym krzesełku w szpitalnym korytarzu i patrzył nieprzytomnym wzrokiem na to co rozgrywało się przed jego oczami. Przez wielką szybę było widać wszystko. Chciał być spokojny, wiedział, że Gerard tego potrzebuję. Jednak nie potrafił. Nie potrafił opanować galopujących myśli, a jedynym bezsensowym pytaniem jakie przychodziło mi do głowy było właśnie dlaczego? Z wrzaskiem wstał i wziął do ręki to niewygodne, plastikowe krzesełko. Zaczął walić nim mocno o podłogę, tak, że drobinki sztucznego materiału rozpierzchły się po korytarzu. Ludzie przystawali i patrzyli na niego, jednak on był sam. Sam w swym bólu, w swej potwornej agonii. Bo to on miał leżeć na tej pieprzonej sali podłączony do miliona rurek walczących wraz z nim o życie. On, nie Gerard. Uklęknął na kolana, a właściwie upadł i gorzko zapłakał. Zawsze myślał, że nie potrafi płakać. Nigdy tego nie robił, nawet w najgorszych momentach, kiedy to na przykład wyprowadzał się z domu. Ale teraz jakoś nie mógł się uspokoić. Miał wrażenie, że serce pęka mu na milion drobnych kawałków. Nawet nie dostrzegał tego, że poranił sobie ręce rozwalając to krzesło. Zresztą, co to jest w porównaniu z tym przez co przechodził teraz Gerard?
- Proszę się uspokoić! – usłyszał za sobą karcący kobiecy głos. Była to pielęgniarka. – Co pan wyprawia? – zapytała łapiąc go za nadgarstki i stawiając na nogi.
Frank oddychał ciężko i nie mógł się uspokoić. Z trudem łapał oddech. Było mu wszystko jedno, co ona sobie o nim pomyśli. Ponad ramieniem kobiety znów dostrzegł nieprzytomnego Gerarda i po raz kolejny wstrząsnął nim silny szloch.
- Niech że się pan nie marze! – kobieta potrząsnęła nim z całej siły. – On teraz pana potrzebuje! Nie potrzebuje beksy czy mazgaja, tylko pana! – powiedziała z całą mocą.
- Nic nie rozumiesz! – wrzasnął na nią Frank wyrywając swoje nadgarstki z jej silnego uścisku. – Nie masz o niczym pojęcia! W ogóle kim jesteś, żeby mnie pouczać?!
- Ma pan rację. – Odpowiedziała wygładzając swoją nieskazitelnie białą spódnicę. – Jestem tylko pielęgniarką. Ale płacą mi za to, abym pilnowała w tym szpitalu porządku. A pan jest jak wrzód na tyłku, więc albo się pan uspokoi, albo wyproszę pana za drzwi.
Frank spojrzał na nią oniemiały. O czym ona mówiła?
- Zniszczył pan sprzęt szpitalny, poranił sobie ręce i wpadł w histerię. Dlatego proszę udać się ze mną do gabinetu zabiegowego. Opatrzę pana dłonie i podam lek uspokajający. I proszę mi się nie sprzeciwiać. Dobrze panu radzę, panie… - zawahała się.
- Iero. – Odparł Frank pociągając nosem.
Poszedł za nią potulnie do zabiegowego i pozwolił, by przemyła mu ręce wodą utlenioną. Następnie założyła opatrunki, które swoją drogą wyglądały nieco zabawnie. Był teraz jak Tomas Dłonias. Gerarda zapewne rozbawiło by to skojarzenie. Westchnął cicho, a do oczu znów zapłynęły mu łzy.
- Proszę, to dość silne środki. – Pielęgniarka podała mu dużą, białą tabletkę i kubek wody. Połknął bez marudzenia i znów pociągnął nosem. – A pan znowu się marze, panie Iero? Pacjent żyje, wyjdzie z tego, trzeba wierzyć. – Poklepała go po ramieniu i odprowadziła na ten zimny korytarz. Krzesło zostało uprzątnięte, a jedynym słowem jakie przyszło Frankowi na myśl było:
- Dziękuję pani.
   Kobieta kiwnęła głową i zostawiła go samego. Frank przeniósł wzrok na Gerarda, który był strasznie blady. Koniuszkami palców dotknął szyby, która oddzielała go od ukochanego. Jego ciemne włosy wystawały spomiędzy białych bandaży. A właściwie to co z nich zostało. Gerard dostał w głowę i musiał być operowany, żeby wyciągnęli kulkę. Teraz leżał w śpiączce farmakologicznej, ponieważ stracił dużo krwi. Tę krew Frank miał na swoich rękach. Czuł się winny, czuł się tak cholernie winny. Bo gdyby nie on, gdyby się nigdy nie spotkali nie doszłoby do czegoś takiego. Gee spędzałby święta ze swoją narzeczoną, miałby stałą pracę i byłby na swój sposób szczęśliwy. A teraz leżał tu, ciężko ranny, walczył o życie, a to wszystko przez kogo? Przez Franka, oczywiście. To nie miało tak wyglądać, to nie miało tak być. Mieli być szczęśliwi, na swój sposób. Mieli się kochać i być przy sobie.
- Nie rób mi tego Gerard, nie zostawiaj mnie. – Wyszeptał Frank.
   Nie wiedział zbyt wiele, ponieważ lekarze nie chcieli mu nic powiedzieć. Nie był nikim z rodziny, nie podał się też za krewnego. Nie wiedział za kogo ma się podawać, bo określenie „ukochany” czy „druga połówka” nie istniało w ludzkim słowniku pojęć ogólnych. Dlatego traktowali go jak powietrze. Jedynie ta miła pielęgniarka się nim zainteresowała, ponieważ chyba domyślała się kim on i Gerard są dla siebie. Podziwiał ją za to, że nie bała się go dotknąć. Homofobia nie znała granic, szczególnie w miejscach publicznych.
   Kiedy tak stał i przyglądał się śpiącemu Gerardowi przypomniał sobie to jak pierwszy raz go zobaczył. Uśmiechnął się nieco na myśl o tym zdarzeniu. On w kombinezonie sprzątacza oraz nieporadny komisarz szukający czegoś w magazynie. Od razu wpadł mu w oko. Ten jego seksowny ruch, kiedy zarzucał grzywką. Gerard nawet nie zdawał sobie sprawy jak przystojny jest i jakim powodzeniem się cieszy. A później? Te wszystkie docinki, przepychanki słowne… miał wrażenie, że była to część gry. Ich gry. Część ich własnej historii. Moment, kiedy Gerard wziął go ze sobą na przesłuchanie, kiedy spędzili ze sobą tyle czasu. Kiedy rozmawiali, przekomarzali się i byli ze sobą. Wtedy się w nim zakochał? Bardzo prawdopodobne. I potem ta niepewność. To jak Gerard go traktował, jaki był wobec niego oschły. Pierwszy pocałunek, tak nieidealnie idealny. To cierpienie, ten ból jaki przeżywał po nim. I pomyśleć, że to wszystko wydarzyło się w przeciągu kilkunastu dni… A kiedy już myśleli, że odnaleźli wreszcie szczęście, ktoś napada na nich z bronią i rani Gerarda. To ma być życie? Dlaczego niektórzy opiewają w luksusy, są piękni, kochają i są kochani. A on, Frank, wciąż ma pod górkę? I kogo by nie spotkał krzywdzi? Nie chciał takiego życia, nie rozumiał tego nieszczęsnego fatum. Bo co by się stało gdyby choć raz uśmiechnęło się do niego szczęście? Gdyby choć raz znalazł spokój i przeżyłby choć jeden rok w zgodzie z własnym sobą? Jednak był Frankiem, a los dość często mu o tym przypominał…
   Rano pomyślał o tym, że powinien zawiadomić narzeczoną Gerarda. Na samą myśl coś ściskało mu serce, jednak wiedział, że powinien to uczynić. Że Gee by tego chciał. Dlatego wstał i udał się do dyżurki dla pielęgniarek. Liczył, że zastanie tam tę przemiłą kobietę, która w nocy opatrzyła mu ręce. I nie pomylił się.
- Dzień dobry. – Przywitał cicho.
- O, pan Iero. – Kobieta uśmiechnęła się do niego uprzejmie. – W czym mogę panu pomóc?
- W rzeczach pana Waya zapewne jest jego telefon. – Zaczął niepewnie. W gardle miał wielką gulę. – Znajdzie tam pani numer do niejakiej Katelyn. – Dodał z trudem. – To jego narzeczona, proszę ją zawiadomić o tym… o tym co się stało. – To powiedziawszy bez słowa wyszedł z dyżurki i opuścił budynek szpitala.
***
   Siedział na ławce marznąc niemiłosiernie, jednak nie mógł wrócić do szpitala. Nie mógł patrzeć na narzeczoną Gerarda, chociaż wiedział, że konfrontacja jest nieunikniona. Czuł się tak potwornie i był z tym sam. Nienawidził siebie, swojego życia i tego, że pokochał Gerarda. Miał wrażenie, że to właśnie przez to ten leży teraz podłączony do aparatury i walczy o życie. Spojrzał na ulicę, na przejeżdżające samochody i siedzących w nich ludzi. Wyobrażał sobie, że w jednym z nich siedzi teraz roztrzęsiona kobieta, która pędzi do szpitala. A może już w nim jest? Kto wie. Zamknął na chwilę oczy i odetchnął głęboko. Powie jej prawdę. Za bardzo kochał Gerarda, by kryć się z tym uczuciem. Powie jej i tyle.
   Kiedy jechał windą nie był już taki pewien swojej decyzji. Jednak nie jest przecież tchórzem. Powie jej. I będzie po sprawie.
   Wchodząc na korytarz zobaczył drobną blondynkę, całą zapłakaną. Stała tuż obok szyby, dokładnie w tym miejscu, w którym on znajdował się kilka godzin wcześniej. Przełknął ślinę i podszedł bliżej. Stanął obok niej, jednak nie odezwał się ani słowem. Ona chyba nie zdawała sobie sprawy z jego obecności.
- Wiem o wszystkim. – Powiedziała nagle.
- Słucham? – Frank spojrzał na nią lekko zaskoczony.
- Ty jesteś Frank, prawda? – dziewczyna wytarła oczy poczerniałą od tuszu chusteczką.
- Tak, Frank Iero. – Odpowiedział cicho.
- To z tobą Gerard mnie zdradzał. – To nie było pytanie. Ona wiedziała, wiedziała już od dawna.  
   Frank milczał, nie wiedząc jak ma się zachować. Nigdy nie był dobry jeśli szło o rozmowy z kobietami… - Zorientowałam się na samym początku. Kiedy pokłóciliśmy się o ciebie z Gerardem. Widziałam, że coś go do ciebie ciągnie, jednak nie chciałam się do tego przyznać. To było zbyt trudne. Dopiero wczoraj połapałam się w tym do końca. To było takie przewidywalne. – Prychnęła, a po jej policzku spłynęła łza. – Może ty mi powiedz coś więcej, co? Ja wiem tylko, że został postrzelony. To ty z nim wtedy byłeś, nie ja. – Brzmiało to trochę jak wyrzut. Obwiniała go.
- To się stało na parkingu, przed hotelem. – Wydukał Frank. – Wsiadaliśmy do samochodu i zostaliśmy zaatakowani. Nie mam pojęcia kto to był i czego chcieli. Wywiązała się szarpanina, nic nie widziałem. I nagle usłyszałem strzał. I to tyle.
- Stracił dużo krwi, a teraz trzymają go w śpiączce farmakologicznej. Przeszedł kilkugodzinną operację. I walczy o życie. – Powiedziała cicho. – A mnie przy nim nie było. Kto z nim siedział? Kochanek. Nic nie warty człowiek, przez którego się tu znalazł. Na twoim miejscu wcale bym się tu nie pokazywała. Nie zasługujesz na to, żeby przy nim być. To wszystko twoja wina. Twoja, rozumiesz?
   Frank poczuł się tak jakby ktoś wymierzał mu policzek. I rzeczywiście tak było. Nie bronił się, bo wiedział, że Kate ma rację. Wypowiedziała na głos wszystko to o czym Frank do tej pory myślał. I nie miał jej tego za złe. Pokiwał tylko głową.
- Dobrze, że to rozumiesz. – Powiedziała chłodno. – A teraz zabieraj się stąd. Jak najdalej.
Spojrzał na Gerarda, spojrzał na Kate i odwrócił się na pięcie, by odejść. Minął lekarza, który najwyraźniej szedł do narzeczonej pacjenta. Przystanął na chwilę, by dowiedzieć się co takiego jej powie.
- Pani jest narzeczoną pacjenta? – upewnił się lekarz. Kate pokiwała głową. – Nie mam dla pani dobrych wiadomości. Kula nie weszła głęboko, jednak na tyle, by uszkodzić mózg. Pan Way jest w śpiączce. Nie wiemy, kiedy się obudzi. I czy w ogóle zdoła się obudzić.
Frank przyspieszył. Pobiegł do wyjścia, a jedynym pytaniem, jakie kołatało mu teraz w głowie było dlaczego?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz