I will meet you in the next life, I promise you
Where we can be together, I promise you
I will wait till then in heaven, I promise you
I promise, I promise...
Miliony
spadających na ziemie białych płatków. I krew. Czerwona, lepka
ciecz, która przesłaniała mu widok na cokolwiek innego. Czuł jak
leje mu się po rękach, czuł jej rdzawy zapach. Chciał
zwymiotować. Krew, wszędzie krew. A pośród morza krwi
kontrastującej z białym, lekkim puchem on. Jego miłość. Jego
ukochany. Ten, któremu tyle zawdzięczał, ten który tyle mu
obiecał. Co miał teraz zrobić? Nie wiedział, jednak wszędzie
była krew…
Jedynym
pytaniem jakie Frank zdołał sobie zadawać było dlaczego?
Siedział
na niewygodnym krzesełku w szpitalnym korytarzu i patrzył
nieprzytomnym wzrokiem na to co rozgrywało się przed jego oczami.
Przez wielką szybę było widać wszystko. Chciał być spokojny,
wiedział, że Gerard tego potrzebuję. Jednak nie potrafił. Nie
potrafił opanować galopujących myśli, a jedynym bezsensowym
pytaniem jakie przychodziło mi do głowy było właśnie dlaczego?
Z
wrzaskiem wstał i wziął do ręki to niewygodne, plastikowe
krzesełko. Zaczął walić nim mocno o podłogę, tak, że drobinki
sztucznego materiału rozpierzchły się po korytarzu. Ludzie
przystawali i patrzyli na niego, jednak on był sam. Sam w swym bólu,
w swej potwornej agonii. Bo to on miał leżeć na tej pieprzonej
sali podłączony do miliona rurek walczących wraz z nim o życie.
On, nie Gerard. Uklęknął na kolana, a właściwie upadł i gorzko
zapłakał. Zawsze myślał, że nie potrafi płakać. Nigdy tego nie
robił, nawet w najgorszych momentach, kiedy to na przykład
wyprowadzał się z domu. Ale teraz jakoś nie mógł się uspokoić.
Miał wrażenie, że serce pęka mu na milion drobnych kawałków.
Nawet nie dostrzegał tego, że poranił sobie ręce rozwalając to
krzesło. Zresztą, co to jest w porównaniu z tym przez co
przechodził teraz Gerard?
-
Proszę się uspokoić! – usłyszał za sobą karcący kobiecy
głos. Była to pielęgniarka. – Co pan wyprawia? – zapytała
łapiąc go za nadgarstki i stawiając na nogi.
Frank
oddychał ciężko i nie mógł się uspokoić. Z trudem łapał
oddech. Było mu wszystko jedno, co ona sobie o nim pomyśli. Ponad
ramieniem kobiety znów dostrzegł nieprzytomnego Gerarda i po raz
kolejny wstrząsnął nim silny szloch.
-
Niech że się pan nie marze! – kobieta potrząsnęła nim z całej
siły. – On teraz pana potrzebuje! Nie potrzebuje beksy czy
mazgaja, tylko pana! – powiedziała z całą mocą.
-
Nic nie rozumiesz! – wrzasnął na nią Frank wyrywając swoje
nadgarstki z jej silnego uścisku. – Nie masz o niczym pojęcia! W
ogóle kim jesteś, żeby mnie pouczać?!
-
Ma pan rację. – Odpowiedziała wygładzając swoją nieskazitelnie
białą spódnicę. – Jestem tylko pielęgniarką. Ale płacą mi
za to, abym pilnowała w tym szpitalu porządku. A pan jest jak wrzód
na tyłku, więc albo się pan uspokoi, albo wyproszę pana za drzwi.
Frank
spojrzał na nią oniemiały. O czym ona mówiła?
-
Zniszczył pan sprzęt szpitalny, poranił sobie ręce i wpadł w
histerię. Dlatego proszę udać się ze mną do gabinetu
zabiegowego. Opatrzę pana dłonie i podam lek uspokajający. I
proszę mi się nie sprzeciwiać. Dobrze panu radzę, panie… -
zawahała się.
-
Iero. – Odparł Frank pociągając nosem.
Poszedł
za nią potulnie do zabiegowego i pozwolił, by przemyła mu ręce
wodą utlenioną. Następnie założyła opatrunki, które swoją
drogą wyglądały nieco zabawnie. Był teraz jak Tomas Dłonias.
Gerarda zapewne rozbawiło by to skojarzenie. Westchnął cicho, a do
oczu znów zapłynęły mu łzy.
-
Proszę, to dość silne środki. – Pielęgniarka podała mu dużą,
białą tabletkę i kubek wody. Połknął bez marudzenia i znów
pociągnął nosem. – A pan znowu się marze, panie Iero? Pacjent
żyje, wyjdzie z tego, trzeba wierzyć. – Poklepała go po ramieniu
i odprowadziła na ten zimny korytarz. Krzesło zostało uprzątnięte,
a jedynym słowem jakie przyszło Frankowi na myśl było:
-
Dziękuję pani.
Kobieta
kiwnęła głową i zostawiła go samego. Frank przeniósł wzrok na
Gerarda, który był strasznie blady. Koniuszkami palców dotknął
szyby, która oddzielała go od ukochanego. Jego ciemne włosy
wystawały spomiędzy białych bandaży. A właściwie to co z nich
zostało. Gerard dostał w głowę i musiał być operowany, żeby
wyciągnęli kulkę. Teraz leżał w śpiączce farmakologicznej,
ponieważ stracił dużo krwi. Tę krew Frank miał na swoich rękach.
Czuł się winny, czuł się tak cholernie winny. Bo gdyby nie on,
gdyby się nigdy nie spotkali nie doszłoby do czegoś takiego. Gee
spędzałby święta ze swoją narzeczoną, miałby stałą pracę i
byłby na swój sposób szczęśliwy. A teraz leżał tu, ciężko
ranny, walczył o życie, a to wszystko przez kogo? Przez Franka,
oczywiście. To nie miało tak wyglądać, to nie miało tak być.
Mieli być szczęśliwi, na swój sposób. Mieli się kochać i być
przy sobie.
-
Nie rób mi tego Gerard, nie zostawiaj mnie. – Wyszeptał Frank.
Nie
wiedział zbyt wiele, ponieważ lekarze nie chcieli mu nic
powiedzieć. Nie był nikim z rodziny, nie podał się też za
krewnego. Nie wiedział za kogo ma się podawać, bo określenie
„ukochany” czy „druga połówka” nie istniało w ludzkim
słowniku pojęć ogólnych. Dlatego traktowali go jak powietrze.
Jedynie ta miła pielęgniarka się nim zainteresowała, ponieważ
chyba domyślała się kim on i Gerard są dla siebie. Podziwiał ją
za to, że nie bała się go dotknąć. Homofobia nie znała granic,
szczególnie w miejscach publicznych.
Kiedy
tak stał i przyglądał się śpiącemu Gerardowi przypomniał sobie
to jak pierwszy raz go zobaczył. Uśmiechnął się nieco na myśl o
tym zdarzeniu. On w kombinezonie sprzątacza oraz nieporadny komisarz
szukający czegoś w magazynie. Od razu wpadł mu w oko. Ten jego
seksowny ruch, kiedy zarzucał grzywką. Gerard nawet nie zdawał
sobie sprawy jak przystojny jest i jakim powodzeniem się cieszy. A
później? Te wszystkie docinki, przepychanki słowne… miał
wrażenie, że była to część gry. Ich gry. Część ich własnej
historii. Moment, kiedy Gerard wziął go ze sobą na przesłuchanie,
kiedy spędzili ze sobą tyle czasu. Kiedy rozmawiali, przekomarzali
się i byli ze sobą. Wtedy się w nim zakochał? Bardzo
prawdopodobne. I potem ta niepewność. To jak Gerard go traktował,
jaki był wobec niego oschły. Pierwszy pocałunek, tak nieidealnie
idealny. To cierpienie, ten ból jaki przeżywał po nim. I pomyśleć,
że to wszystko wydarzyło się w przeciągu kilkunastu dni… A
kiedy już myśleli, że odnaleźli wreszcie szczęście, ktoś
napada na nich z bronią i rani Gerarda. To ma być życie? Dlaczego
niektórzy opiewają w luksusy, są piękni, kochają i są kochani.
A on, Frank, wciąż ma pod górkę? I kogo by nie spotkał krzywdzi?
Nie chciał takiego życia, nie rozumiał tego nieszczęsnego fatum.
Bo co by się stało gdyby choć raz uśmiechnęło się do niego
szczęście? Gdyby choć raz znalazł spokój i przeżyłby choć
jeden rok w zgodzie z własnym sobą? Jednak był Frankiem, a los
dość często mu o tym przypominał…
Rano
pomyślał o tym, że powinien zawiadomić narzeczoną Gerarda. Na
samą myśl coś ściskało mu serce, jednak wiedział, że powinien
to uczynić. Że Gee by tego chciał. Dlatego wstał i udał się do
dyżurki dla pielęgniarek. Liczył, że zastanie tam tę przemiłą
kobietę, która w nocy opatrzyła mu ręce. I nie pomylił się.
-
Dzień dobry. – Przywitał cicho.
-
O, pan Iero. – Kobieta uśmiechnęła się do niego uprzejmie. –
W czym mogę panu pomóc?
-
W rzeczach pana Waya zapewne jest jego telefon. – Zaczął
niepewnie. W gardle miał wielką gulę. – Znajdzie tam pani numer
do niejakiej Katelyn. – Dodał z trudem. – To jego narzeczona,
proszę ją zawiadomić o tym… o tym co się stało. – To
powiedziawszy bez słowa wyszedł z dyżurki i opuścił budynek
szpitala.
***
Siedział
na ławce marznąc niemiłosiernie, jednak nie mógł wrócić do
szpitala. Nie mógł patrzeć na narzeczoną Gerarda, chociaż
wiedział, że konfrontacja jest nieunikniona. Czuł się tak
potwornie i był z tym sam. Nienawidził siebie, swojego życia i
tego, że pokochał Gerarda. Miał wrażenie, że to właśnie przez
to ten leży teraz podłączony do aparatury i walczy o życie.
Spojrzał na ulicę, na przejeżdżające samochody i siedzących w
nich ludzi. Wyobrażał sobie, że w jednym z nich siedzi teraz
roztrzęsiona kobieta, która pędzi do szpitala. A może już w nim
jest? Kto wie. Zamknął na chwilę oczy i odetchnął głęboko.
Powie jej prawdę. Za bardzo kochał Gerarda, by kryć się z tym
uczuciem. Powie jej i tyle.
Kiedy
jechał windą nie był już taki pewien swojej decyzji. Jednak nie
jest przecież tchórzem. Powie jej. I będzie po sprawie.
Wchodząc
na korytarz zobaczył drobną blondynkę, całą zapłakaną. Stała
tuż obok szyby, dokładnie w tym miejscu, w którym on znajdował
się kilka godzin wcześniej. Przełknął ślinę i podszedł
bliżej. Stanął obok niej, jednak nie odezwał się ani słowem.
Ona chyba nie zdawała sobie sprawy z jego obecności.
-
Wiem o wszystkim. – Powiedziała nagle.
-
Słucham? – Frank spojrzał na nią lekko zaskoczony.
-
Ty jesteś Frank, prawda? – dziewczyna wytarła oczy poczerniałą
od tuszu chusteczką.
-
Tak, Frank Iero. – Odpowiedział cicho.
-
To z tobą Gerard mnie zdradzał. – To nie było pytanie. Ona
wiedziała, wiedziała już od dawna.
Frank milczał, nie wiedząc
jak ma się zachować. Nigdy nie był dobry jeśli szło o rozmowy z
kobietami… - Zorientowałam się na samym początku. Kiedy
pokłóciliśmy się o ciebie z Gerardem. Widziałam, że coś go do
ciebie ciągnie, jednak nie chciałam się do tego przyznać. To było
zbyt trudne. Dopiero wczoraj połapałam się w tym do końca. To
było takie przewidywalne. – Prychnęła, a po jej policzku
spłynęła łza. – Może ty mi powiedz coś więcej, co? Ja wiem
tylko, że został postrzelony. To ty z nim wtedy byłeś, nie ja. –
Brzmiało to trochę jak wyrzut. Obwiniała go.
-
To się stało na parkingu, przed hotelem. – Wydukał Frank. –
Wsiadaliśmy do samochodu i zostaliśmy zaatakowani. Nie mam pojęcia
kto to był i czego chcieli. Wywiązała się szarpanina, nic nie
widziałem. I nagle usłyszałem strzał. I to tyle.
-
Stracił dużo krwi, a teraz trzymają go w śpiączce
farmakologicznej. Przeszedł kilkugodzinną operację. I walczy o
życie. – Powiedziała cicho. – A mnie przy nim nie było. Kto z
nim siedział? Kochanek. Nic nie warty człowiek, przez którego się
tu znalazł. Na twoim miejscu wcale bym się tu nie pokazywała. Nie
zasługujesz na to, żeby przy nim być. To wszystko twoja wina.
Twoja, rozumiesz?
Frank
poczuł się tak jakby ktoś wymierzał mu policzek. I rzeczywiście
tak było. Nie bronił się, bo wiedział, że Kate ma rację.
Wypowiedziała na głos wszystko to o czym Frank do tej pory myślał.
I nie miał jej tego za złe. Pokiwał tylko głową.
-
Dobrze, że to rozumiesz. – Powiedziała chłodno. – A teraz
zabieraj się stąd. Jak najdalej.
Spojrzał
na Gerarda, spojrzał na Kate i odwrócił się na pięcie, by
odejść. Minął lekarza, który najwyraźniej szedł do narzeczonej
pacjenta. Przystanął na chwilę, by dowiedzieć się co takiego jej
powie.
-
Pani jest narzeczoną pacjenta? – upewnił się lekarz. Kate
pokiwała głową. – Nie mam dla pani dobrych wiadomości. Kula nie
weszła głęboko, jednak na tyle, by uszkodzić mózg. Pan Way jest
w śpiączce. Nie wiemy, kiedy się obudzi. I czy w ogóle zdoła się
obudzić.
Frank
przyspieszył. Pobiegł do wyjścia, a jedynym pytaniem, jakie
kołatało mu teraz w głowie było dlaczego?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz