9 czerwca 2014

19.

 Where the water never cleans off the clothes
I keep a book of the names and those...

 
    Marco siedział w wygodnym fotelu popijając szkocką z lodem. Dochodziło południe, a ulice w Pradze powoli pokrywała warstwa białego puchu. W kominku leniwie tańczył ogień, a zielony świerk migotał niezliczoną ilością kolorowych światełek. Po raz kolejny myślał o ojcu. Czy byłby z niego dumny? Minęło sporo czasu od kiedy odszedł, a Marco wciąż czuł jego obecność. Być może ze względu na profesję, którą przejął po ojcu. Nie chciał wierzyć w żadne nadprzyrodzone moce, żadne religie i wartości moralne. Posiadał swój własny kodeks, a w nim nie było miejsca na sentymenty. Jedynymi uczuciami, jakie sobie pozostawił była miłość do matki i ojczyzny. Obydwie tak bardzo odległe w tym momencie... Upił ostatni łyk i odstawił szklankę na blat mahoniowego stolika. Zastanawiał się ile ta farsa jeszcze potrwa i jak długo będzie musiał tu siedzieć. Amerykanie to idioci. Nie potrafią nic zrobić dobrze. Są jednak wyjątki, ale ci nie działają po jego stronie. Wręcz przeciwnie. I to nimi należało się zająć.
    Spojrzał na swojego złotego rolexa i doszedł do wniosku, że jego gość powinien się zaraz pojawić. Poszedł do łazienki i opłukał dłonie. Ta czynność odprężała go i pozwalała oczyścić umysł. Jakkolwiek głupio by to nie brzmiało. Gdy już miał wychodzić jego wzrok napotkał srebrne świecidełko leżące na półce obok lustra. Zaintrygowany wziął je do ręki i momentalnie rozpoznał ten łańcuszek. Pamiętał jak idealnie układał się pomiędzy pełnymi piersiami dziewczyny. Anastazja, dama do towarzystwa, ta sama, z którą kochał się poprzedniej nocy. Wymknęła się niepostrzeżenie, nie zostawiwszy adresu ani numeru telefonu. Był nieco zły, jednak taki przywilej kobiety. No tak, kolejny punkt jego kodeksu moralnego nakazywał mu szanować kobiety za wszelką cenę. Dlatego też nie umawiał się ze zwykłymi prostytutkami. Nie potrafiłby. Schował medalion do kieszeni i wyszedł z łazienki.
Po kilku kolejnych minutach usłyszał niemrawe pukanie do drzwi.
- Proszę. - Rzucił chłodno znad czytanej właśnie gazety. 
- Panie Accardo, pański gość właśnie wylądował. - Jeden z jego parobków stał w drzwiach z miną raczej nieciekawą.
- Wyśmienicie. - Stwierdził. - Pokierujcie go do mnie. - Dodał nie spuszczając wzroku z szeregu liter układających się na opasły artykuł.
- Tak jest. - Odpowiedział mężczyzna, po czym zamknął drzwi.
    Zapowiada się miła rozmowa, pomyślał w duchu Marco, po czym wyjął z kieszeni łańcuszek i z rozrzewnieniem wspominał minioną noc. 
 
***

    Jedynym miejscem, do którego Frank mógł się udać był szpital. Nie miał pieniędzy, ani kąta do spania. Po raz pierwszy poważnie zastanawiał się jak zdoła przetrwać kolejny dzień. A przecież musiał mieć siłę. Musiał prowadzić śledztwo. Bez środków do życia będzie mu ciężko. Zbyt ciężko. Liczył na to, że na miejscu nie zastanie Katelyn. Dziewczyna na pewno go stamtąd wyrzuci. A on musiał zobaczyć się z Gerardem. I musiał się trochę ogrzać, bo od tej ciągłej włóczęgi był nieźle wycieńczony i zmarznięty.
    Wchodził do szpitala z duszą na ramieniu. Chyba po raz pierwszy tak żarliwie modlił się do Boga. Wjeżdżając windą na kolejne piętro czuł, że czas pomyśleć o własnym życiu i stałym lokum. Niepewnie wyszedł z widny i skierował się w stronę oddziału. Co chwila oglądał się za siebie, w obawie, że ta wstrętna tykwa go tu znajdzie. Nagle poczuł pewien opór i jakaś siła odrzuciła go do tyłu. Zakołysał się niepewnie słysząc brzęk upadającego na podłogę metalu. Okazało się, że nie był to metal tylko stal chirurgiczna, a tajemnicza przeszkoda to jedna z pielęgniarek. Która notabene mierzyła go teraz wściekłym spojrzeniem.
- To znowu pan. - Rzuciła gniewnie kucając, by pozbierać narzędzia. - Liczyłam, że już pan się trochę otrząsnął. - Fukała.
    Frank rozpoznał w niej kobietę, która opatrzyła mu dłonie i podała środki przeciwbólowe. Czyżby to jakaś nadprzyrodzona siła ją tu zesłała? Przemyśli jeszcze kwestię powrotu do kościoła.
- Przepraszam. - Bąknął kucając obok niej. - Pomogę pani. 
- Nie trzeba. - Odparła odpychając go ręką. - Przez pana będę musiała dezynfekować to wszystko jeszcze raz.
- Naprawdę nie chciałem. - Tłumaczył się nieporadnie. Pomimo chwilowej złości, pielęgniarka była wspaniałą kobietą. I wiedział, że mu pomoże.
- Nikt nigdy nie chce. - Mruknęła pod nosem. - Czego pan tu znów szuka?
- Przyszedłem odwiedzić przyjaciela. - Opowiedział szczerze Frank.
- Przyjaciela? - Kobieta spojrzała na niego spod wachlarza przyciemnionych tuszem rzęs. - Dobrze wiem, że to nie jest tylko przyjaciel.
- No... tak. - Bąknął zarumieniony Frank. - Jak on się czuje?
- Bez zmian. - Westchnęła biorąc do ręki ostatni skalpel. - Jeśli pan chce to może pan tam zajrzeć.
- A... - zaczął niepewnie mężczyzna. - Jest sam?
- Tak. Jego narzeczona wyszła pół godziny temu. - Był wdzięczny Bogu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. - Nie będzie jej przez co najmniej pół dnia. - Dodała uspokajająco kobieta.
- Dziękuję. - Rzekł ze szczerą wdzięcznością w głosie.
- A proszę. - Burknęła kobieta. - Tylko niech pan więcej na mnie nie wpada.
- Obiecuję. - Odrzekł Frank kładąc rękę na sercu. Uśmiechnął się nieśmiało do kobiety. Ta jednak pokręciła lekko głową i odeszła zamaszystym krokiem.
    Frank odetchnął głęboko. Znów mam szczęście, pomyślał siląc się na chwilowe uspokojenie. Zaczerpnął głęboko powietrza, po czym nacisnął klamkę u drzwi prowadzących do ukochanego. Po ich otwarciu zobaczył tę samą bladą twarz, którą widział wczoraj. Włosy były identycznie ciemne, usta podobnie spierzchnięte. Z kłuciem serca podszedł do wysokiego łóżka. Sięgnął po kubeczek z wodą i delikatnie, przy pomocy wacika, zwilżył usta Gerarda.

Frank, to Frank. Poznaję jego zapach. Tylko on pachniał w ten sposób. 
 
Chłopak nachylił się nad leżącą postacią i złożył delikatny pocałunek na czole mężczyzny.

Och, całuj mnie jeszcze... Błagam. To najprzyjemniejsze doznanie na świecie. 
 
Frank niewiele myśląc wpił się mocno w wargi Gerarda. Tak bardzo za nim tęsknił. Miał wrażenie, że ból rozerwie mu serce, gdy ten nie odpowiedział na pocałunek.

Tak! Czekałem na to od wczoraj. Gdzie się podziewałeś? I dlaczego odwiedzasz mnie tak rzadko? Hej... co robisz? Nie przestawaj. Nie przestawaj mnie całować! Staram się, nie widzisz? Nie moja wina, że nie jestem w stanie poruszyć wargami. Błagam, całuj mnie jeszcze. To mi pomoże, zobaczysz. Obiecuję, że mi się uda. Zrobię to dla ciebie. Tylko całuj mnie jeszcze...

Kryminalista nie mógł pogodzić się z myślą, iż Gee nic nie czuje. Nie czuje jego miłości, jego wsparcia, jego bólu i tęsknoty. Nie zdaje sobie sprawy z faktu, iż ten go właśnie całuje. To nie miało sensu. Minęło tak mało czasu. Tak bardzo niewiele. Ile to jeszcze potrwa? Ile przyjdzie mu jeszcze czekać na szczęście? Dlaczego ten cholerny los tak wszystko odbiera? I w kółko i w kółko i znowu?
Wściekły odskoczył od mężczyzny. Ze złością uderzył ręką w ramę łóżka. Nie wiedząc co ma dalej począć przysiadł z powrotem na małym krzesełku i ukrył twarz w dłoniach.

Hej, co robisz?! Nie hałasuj tak, proszę! Nic ci nie zrobiłem... Przepraszam, że nie jestem w stanie cię pocałować. Ja naprawdę chcę dobrze. Przepraszam... Nie denerwuj się, kocham cię. Choć do końca nie wiem kim jesteś... Ale ty jesteś kimś dobrym, prawda? Mówiłeś, że także mnie kochasz.
- Gerard... - szepnął Frank przyglądając się śpiącej postaci przez rozstawione palce. - Co oni ci zrobili...
 
Kto? Jacy oni? O czym ty mówisz?

- Powinieneś tu być, teraz, ze mną. - Mówił zbliżając się stopniowo do chorego. - Mieliśmy przecież razem zajmować się sprawą tej dziewczyny... Dlaczego więc zostawiłeś mnie z tym samego?
 
Ktoś mi to zrobił? Co zrobił? Co się ze mną dzieje? Ktoś mi to wyjaśni?! Jaką sprawą? Jakiej dziewczyny? Nie chciałem cię zostawiać. To nie moja wina...

- Ale to nic. - Dodał wyciągając swą chudą dłoń w kierunku komisarza. Głaskał go czule po głowie. - Ty przecież wyzdrowiejesz. Obudzisz się z tej przeklętej śpiączki i będziemy działać razem. Tak jak kiedyś. - Pociągnął lekko nosem. - Widzisz jaka ze mnie beksa? Pewnie byłbyś mną rozczarowany.
 
Nie potrafiłbym być tobą rozczarowany.

- Musimy... - łzy popłynęły mu po odmrożonym policzku. - Musimy jedynie uzbroić się w cierpliwość, wiesz? Wierzę w ciebie Gerard. Tak jak ty uwierzyłeś kiedyś we mnie.
 
Uwierzyłem? Uwierzyłem w ciebie? I... w jakiej śpiączce jestem? Chyba wydarzyło się coś naprawdę niedobrego... Czy ty płaczesz Frank? Proszę cię nie rób tego. Ja też się zaraz rozpłaczę... Ale, ale ty tego pewnie nie zobaczysz. Nikt tego nie zobaczy. Jestem uwięziony we własnym ciele. Jak mam się stąd wydostać? Czy ktokolwiek może mi pomóc? Błagam... Chcę znów żyć... Co to za obce odgłosy? Frank... nie, nie zabieraj ręki. Głaskaj mnie dalej...

- Pan tu jeszcze siedzi? - z zamyśleń wyrwał Franka głos pielęgniarki. Odwrócił się, by upewnić się, iż jest to ta sama kobieta. 
- Tak. - Bąknął zawstydzony. - Dobrze mi tutaj.
- Nie wątpię. - Otaksowała go spojrzeniem, po czym podeszła do skomplikowanej aparatury. - Pewnie nie masz gdzie mieszkać, mam racje?
    Frank zarumienił się lekko. Nigdy nie lubił ani nie potrafił rozmawiać na ten temat z kimkolwiek. Uważał, iż jest to poniżej oczekiwań normalnych ludzi. Takie osoby dziwnie reagowały na wieść o tym, iż ktoś jest bezdomny.
- Nie bardzo. - Wydukał. - Ale jakoś sobie radzę. 
- W to akurat nie mogę uwierzyć. - Stwierdziła odwracając się do niego. - Jesteś nieźle zabiedzony. Kiedy ostatni raz jadłeś coś ciepłego?
- Nie pamiętam. - Wyznał szczerze Frank. W ostatnim czasie jedzenie było dla niego pojęciem abstrakcyjnym. Życie biegło zupełnie inną ścieżką nie zwracając uwagi na tak absurdalne rzeczy jak sen czy posiłki.
- Tak też myślałam. Chodź ze mną, kuchnia znajdzie jeszcze dodatkowy talerz zupy. - Uśmiechnęła się półgębkiem. Frank od początku wiedział, że to dobra kobieta.
- Nie jestem pewien czy mogę zostawić Gerarda samego. - Wyjąkał cicho Frankie. - Ale dziękuję za propozycję.
- Jako pielęgniarka i pracownik szpitala nakazuję panu opuszczenie tej sali. - Powiedziała chłodnym tonem. Takim, który nie znosi sprzeciwu.
    Frank popatrzył na nią lekko zbity z tropu, po czym odwrócił głowę w kierunku ukochanego. Pogłaskał delikatnie jego czoło, musnął palcami blade wargi i wyszeptał cicho słowa, które uwielbiał mu mówić:
- Kocham cię.

Ja ciebie też kocham Frankie. Obiecaj mi, że szybko wrócisz. Nie chcę zostawać sam.
 
- Postaram się zaraz wrócić. - Jakby telepatycznie otrzymał wiadomość od Gerarda. Dokładnie czuł i wiedział, czego ten od niego oczekuje. Ucałował policzek komisarza i wyszedł posłusznie za pielęgniarką, która przyglądała się całej scenie z ukrytym przejęciem.
 
***

    W apartamencie na ostatnim piętrze rozległo się pukanie. Marco wytrącony z rozmyślań schował łańcuszek z powrotem do kieszeni i poprawił się na swym skórzanym fotelu.
- Wejść. - Wydał polecenie, gdy wiedział, iż jest już gotowy. Koszula wygładzona, spodnie poprawione, włosy zaczesane. Idealnie.
    Drzwi ustąpiły z cichym skrzypnięciem. Z mroku niepewnie wyłoniła się krępa postać. Był to mężczyzna, około pięćdziesiątki. Duży brzuch zdawał się kroczyć tuż przed nim. Włosy przyprószone siwizną sterczały na wszystkie strony. Widać było, iż przebył daleką podróż. Koszula w kratę była pognieciona, a spojrzenie szarych oczu mętne. Być może jednak nieco przerażone.
- Dzień dobry. - Powiedział drżącym głosem.
    Marco nie odpowiedział. Uśmiechnął się leniwie do swego towarzysza, po czym założył nonszalancko nogę na nogę.
- Podejdź bliżej. - Polecił wskazując palcem pufę tuż przed nim. Mężczyzna skierował się w jego stronę. Nogi drżały pod nim niczym dwa, falujące na wietrze źdźbła trawy. - Zapewne zdajesz sobie sprawę dlaczego cię tu wezwałem, nieprawdaż? 
- Chyba tak. - Pięćdziesięciolatek przełknął ślinę.
- Jaka była umowa? - zapytał lekkim tonem Marco.
- Narkotyki mają zostać bezpiecznie dostarczone do celu.
- No tak. Ta część akurat przebiegła zgodnie z planem. I co jeszcze?
Mężczyzna przekręcił się niepewnie na małej pufie. Czoło zrosiło się potem.
- Nikt ma się o niczym nie dowiedzieć. 
- Brawo! Prawidłowa odpowiedź! - Marco zaklaskał. - I czy to także się udało?
- N... nie. - Wyjąkał przyjezdny.
- Już teraz wiesz dlaczego cię tu zaprosiłem?
- T... tak. - Wydukał po raz kolejny.
    Accardo wstał z fotela i podszedł do barku. Nalał sobie kolejną szklaneczkę drogiego trunku. Gdyby był gościnny zaproponował by porcję swojemu towarzyszowi. Nie chciało mu się jednak stwarzać pozorów. Wolał załatwić to szybko i posłać po tę dziewczynę, która zostawiła mu wisiorek. Upił spory łyk, potem kolejny. Gdy szklanka była już pusta odstawił ją z hukiem na blat i odwrócił się do mężczyzny:
- Więc może wyjaśnisz mi dlaczego sprawą zajęli się policjanci?! Twoi policjanci Hunter! 
- Szefie... to nie tak... - jęczał komendant.
- A jak?! Słucham. - Odetchnął głęboko, wygładził marszczki na koszuli, po czym dodał: - Słucham Hunter.
- To wszystko splot nieszczęśliwych wypadków. Mówiłem Masonowi, żeby pilnował swoich ludzi. Wszystko zaczęło się od niego. Nasprowadzał jakiś zwyrodnialców i bydlaków. Jeden z nich zgwałcił i brutalnie pobił dziewczynę. Nie miało to związku z transportami, za które byliśmy odpowiedzialni. - Tłumaczył się mężczyzna. - A gdy ta dziewczyna umarła sprawa trafiła na policję. Odebrał Way, młody, ambitny komisarz. W sprawę wmieszał się także jego przydupas, jeden z więźniów, który był na warunkowym. Węszyli... zaczynało się robić niebezpiecznie. Ale zleciłem co trzeba. Way leży teraz w szpitalu, jest w śpiączce. - Dokończył nie kryjąc swego zadowolenia.
- Mówisz zatem, że wszystko jest pod kontrolą? - Marco spojrzał na niego mrużąc oczy. Lata doświadczeń nauczyły go, że niektórych spraw nie załatwia się tak szybko. Hunter po raz kolejny zaczął wiercić się niespokojnie na swoim krzesełku. Znów mam rację, pomyślał Accardo.
- Nie do końca. - Przyznał. - Pozostała jeszcze sprawa tego kryminalisty. Podejrzewam, że nie dał spokoju tej sprawie. Dalej węszy. Jednak on szuka mordercy tej dziewczyny i bandytów, którzy postrzelili jego kochasia. Nie narkotyków. Na pewno nie.
- Ty głupcze! - wybuchł Marco. - Nie znasz takiego mądrego przysłowia... o, już wiem... po nitce do kłębka? Co? Nie uczyli cię, że jak się już zacznie tropić to nie można przestać? 
- U... uczyli. - Wybełkotał przerażony komendant.
- No właśnie. - Podsumował kpiąco Włoch. - A podobno to ty kończyłeś szkołę policyjną.
- I co teraz? - zapytał niepewnie Hunter.
- A jak myślisz? - zapytał Accardo patrząc z wyższością na pracownika.
- Nie wiem szefie... - mężczyzna wpatrywał się w swego szefa przerażonym wzrokiem.
- Zabij i jego. - To powiedziawszy Marco uśmiechnął się szyderczo i nakazał komendantowi opuścić apartament. 

*** 
Moi drodzy czytelnicy!
Z racji tego, iż nie idę jutro do szkoły (niee, wcale się nie migam od chodzenia tam) rozdział pojawia się dziś. Mam nadzieję, że to co przeczytaliście zaskoczyło Was i sprawiło, że chętniej będziecie czekać na kolejne części. Przyjemnie mi się pisało ten fragment. Może dlatego, że W KOŃCU się coś wyjaśnia. A ja dalej nie wiem jak ta historia się zakończy, choć pewien pomysł już mam... :)
Miłego czytania!
P.S. TOPIE SIĘ. Jest zdecydowanie zbyt gorąco...

2 komentarze:

  1. Rzeczywiście zwrocik akcji. Tak czułam, że to coś w tych kręgach jest namieszane, lecz akurat nie mogę zaprzeczyć temu, że mnie zadziwił ten zwrot akcji :D W końcu nadrabiam i nie mogę się doczekać tego, co będzie dalej <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Rzeczywiście zwrocik akcji. Tak czułam, że to coś w tych kręgach jest namieszane, lecz akurat nie mogę zaprzeczyć temu, że mnie zadziwił ten zwrot akcji :D W końcu nadrabiam i nie mogę się doczekać tego, co będzie dalej <3

    OdpowiedzUsuń