Where the water never cleans off the clothes
I keep a book of the names and those...
Marco siedział w wygodnym
fotelu popijając szkocką z lodem. Dochodziło południe, a ulice w
Pradze powoli pokrywała warstwa białego puchu. W kominku leniwie
tańczył ogień, a zielony świerk migotał niezliczoną ilością
kolorowych światełek. Po raz kolejny myślał o ojcu. Czy byłby z
niego dumny? Minęło sporo czasu od kiedy odszedł, a Marco wciąż
czuł jego obecność. Być może ze względu na profesję, którą
przejął po ojcu. Nie chciał wierzyć w żadne nadprzyrodzone moce,
żadne religie i wartości moralne. Posiadał swój własny kodeks, a
w nim nie było miejsca na sentymenty. Jedynymi uczuciami, jakie
sobie pozostawił była miłość do matki i ojczyzny. Obydwie tak
bardzo odległe w tym momencie... Upił ostatni łyk i odstawił
szklankę na blat mahoniowego stolika. Zastanawiał się ile ta farsa
jeszcze potrwa i jak długo będzie musiał tu siedzieć. Amerykanie
to idioci. Nie potrafią nic zrobić dobrze. Są jednak wyjątki, ale
ci nie działają po jego stronie. Wręcz przeciwnie. I to nimi
należało się zająć.
Spojrzał na swojego złotego
rolexa i doszedł do wniosku, że jego gość powinien się zaraz
pojawić. Poszedł do łazienki i opłukał dłonie. Ta czynność
odprężała go i pozwalała oczyścić umysł. Jakkolwiek głupio by
to nie brzmiało. Gdy już miał wychodzić jego wzrok napotkał
srebrne świecidełko leżące na półce obok lustra. Zaintrygowany
wziął je do ręki i momentalnie rozpoznał ten łańcuszek.
Pamiętał jak idealnie układał się pomiędzy pełnymi piersiami
dziewczyny. Anastazja, dama do towarzystwa, ta sama, z którą kochał
się poprzedniej nocy. Wymknęła się niepostrzeżenie, nie
zostawiwszy adresu ani numeru telefonu. Był nieco zły, jednak taki
przywilej kobiety. No tak, kolejny punkt jego kodeksu moralnego
nakazywał mu szanować kobiety za wszelką cenę. Dlatego też nie
umawiał się ze zwykłymi prostytutkami. Nie potrafiłby. Schował
medalion do kieszeni i wyszedł z łazienki.
Po kilku kolejnych minutach
usłyszał niemrawe pukanie do drzwi.
- Proszę. - Rzucił chłodno
znad czytanej właśnie gazety.
- Panie Accardo, pański gość
właśnie wylądował. - Jeden z jego parobków stał w drzwiach z
miną raczej nieciekawą.
- Wyśmienicie. - Stwierdził.
- Pokierujcie go do mnie. - Dodał nie spuszczając wzroku z szeregu
liter układających się na opasły artykuł.
- Tak jest. - Odpowiedział
mężczyzna, po czym zamknął drzwi.
Zapowiada się miła
rozmowa, pomyślał w duchu Marco, po czym wyjął z kieszeni
łańcuszek i z rozrzewnieniem wspominał minioną noc.
***
Jedynym miejscem, do którego
Frank mógł się udać był szpital. Nie miał pieniędzy, ani kąta
do spania. Po raz pierwszy poważnie zastanawiał się jak zdoła
przetrwać kolejny dzień. A przecież musiał mieć siłę. Musiał
prowadzić śledztwo. Bez środków do życia będzie mu ciężko.
Zbyt ciężko. Liczył na to, że na miejscu nie zastanie Katelyn.
Dziewczyna na pewno go stamtąd wyrzuci. A on musiał zobaczyć się
z Gerardem. I musiał się trochę ogrzać, bo od tej ciągłej
włóczęgi był nieźle wycieńczony i zmarznięty.
Wchodził do szpitala z
duszą na ramieniu. Chyba po raz pierwszy tak żarliwie modlił się
do Boga. Wjeżdżając windą na kolejne piętro czuł, że czas
pomyśleć o własnym życiu i stałym lokum. Niepewnie wyszedł z
widny i skierował się w stronę oddziału. Co chwila oglądał się
za siebie, w obawie, że ta wstrętna tykwa go tu znajdzie. Nagle
poczuł pewien opór i jakaś siła odrzuciła go do tyłu. Zakołysał
się niepewnie słysząc brzęk upadającego na podłogę metalu.
Okazało się, że nie był to metal tylko stal chirurgiczna, a
tajemnicza przeszkoda to jedna z pielęgniarek. Która notabene
mierzyła go teraz wściekłym spojrzeniem.
- To znowu pan. - Rzuciła
gniewnie kucając, by pozbierać narzędzia. - Liczyłam, że już
pan się trochę otrząsnął. - Fukała.
Frank rozpoznał w niej
kobietę, która opatrzyła mu dłonie i podała środki
przeciwbólowe. Czyżby to jakaś nadprzyrodzona siła ją tu
zesłała? Przemyśli jeszcze kwestię powrotu do kościoła.
- Przepraszam. - Bąknął
kucając obok niej. - Pomogę pani.
- Nie trzeba. - Odparła
odpychając go ręką. - Przez pana będę musiała dezynfekować to
wszystko jeszcze raz.
- Naprawdę nie chciałem. -
Tłumaczył się nieporadnie. Pomimo chwilowej złości,
pielęgniarka była wspaniałą kobietą. I wiedział, że mu
pomoże.
- Nikt nigdy nie chce. -
Mruknęła pod nosem. - Czego pan tu znów szuka?
- Przyszedłem odwiedzić
przyjaciela. - Opowiedział szczerze Frank.
- Przyjaciela? - Kobieta
spojrzała na niego spod wachlarza przyciemnionych tuszem rzęs. -
Dobrze wiem, że to nie jest tylko przyjaciel.
- No... tak. - Bąknął
zarumieniony Frank. - Jak on się czuje?
- Bez zmian. - Westchnęła
biorąc do ręki ostatni skalpel. - Jeśli pan chce to może pan tam
zajrzeć.
- A... - zaczął niepewnie
mężczyzna. - Jest sam?
- Tak. Jego narzeczona wyszła
pół godziny temu. - Był wdzięczny Bogu bardziej niż
kiedykolwiek wcześniej. - Nie będzie jej przez co najmniej pół
dnia. - Dodała uspokajająco kobieta.
- Dziękuję. - Rzekł ze
szczerą wdzięcznością w głosie.
- A proszę. - Burknęła
kobieta. - Tylko niech pan więcej na mnie nie wpada.
- Obiecuję. - Odrzekł Frank
kładąc rękę na sercu. Uśmiechnął się nieśmiało do kobiety.
Ta jednak pokręciła lekko głową i odeszła zamaszystym krokiem.
Frank odetchnął głęboko.
Znów mam szczęście, pomyślał siląc się na chwilowe
uspokojenie. Zaczerpnął głęboko powietrza, po czym nacisnął
klamkę u drzwi prowadzących do ukochanego. Po ich otwarciu zobaczył
tę samą bladą twarz, którą widział wczoraj. Włosy były
identycznie ciemne, usta podobnie spierzchnięte. Z kłuciem serca
podszedł do wysokiego łóżka. Sięgnął po kubeczek z wodą i
delikatnie, przy pomocy wacika, zwilżył usta Gerarda.
Frank, to Frank. Poznaję
jego zapach. Tylko on pachniał w ten sposób.
Chłopak
nachylił się nad leżącą postacią i złożył delikatny
pocałunek na czole mężczyzny.
Och, całuj mnie
jeszcze... Błagam. To najprzyjemniejsze doznanie na świecie.
Frank niewiele myśląc wpił
się mocno w wargi Gerarda. Tak bardzo za nim tęsknił. Miał
wrażenie, że ból rozerwie mu serce, gdy ten nie odpowiedział na
pocałunek.
Tak! Czekałem na to od
wczoraj. Gdzie się podziewałeś? I dlaczego odwiedzasz mnie tak
rzadko? Hej... co robisz? Nie przestawaj. Nie przestawaj mnie
całować! Staram się, nie widzisz? Nie moja wina, że nie jestem w
stanie poruszyć wargami. Błagam, całuj mnie jeszcze. To mi pomoże,
zobaczysz. Obiecuję, że mi się uda. Zrobię to dla ciebie. Tylko
całuj mnie jeszcze...
Kryminalista nie mógł
pogodzić się z myślą, iż Gee nic nie czuje. Nie czuje jego
miłości, jego wsparcia, jego bólu i tęsknoty. Nie zdaje sobie
sprawy z faktu, iż ten go właśnie całuje. To nie miało sensu.
Minęło tak mało czasu. Tak bardzo niewiele. Ile to jeszcze potrwa?
Ile przyjdzie mu jeszcze czekać na szczęście? Dlaczego ten
cholerny los tak wszystko odbiera? I w kółko i w kółko i znowu?
Wściekły odskoczył od
mężczyzny. Ze złością uderzył ręką w ramę łóżka. Nie
wiedząc co ma dalej począć przysiadł z powrotem na małym
krzesełku i ukrył twarz w dłoniach.
Hej, co robisz?! Nie
hałasuj tak, proszę! Nic ci nie zrobiłem... Przepraszam, że nie
jestem w stanie cię pocałować. Ja naprawdę chcę dobrze.
Przepraszam... Nie denerwuj się, kocham cię. Choć do końca nie
wiem kim jesteś... Ale ty jesteś kimś dobrym, prawda? Mówiłeś,
że także mnie kochasz.
- Gerard... - szepnął Frank
przyglądając się śpiącej postaci przez rozstawione palce. - Co
oni ci zrobili...
Kto? Jacy oni? O czym ty
mówisz?
- Powinieneś tu być, teraz,
ze mną. - Mówił zbliżając się stopniowo do chorego. - Mieliśmy
przecież razem zajmować się sprawą tej dziewczyny... Dlaczego
więc zostawiłeś mnie z tym samego?
Ktoś mi to zrobił? Co
zrobił? Co się ze mną dzieje? Ktoś mi to wyjaśni?! Jaką sprawą?
Jakiej dziewczyny? Nie chciałem cię zostawiać. To nie moja wina...
- Ale to nic. - Dodał
wyciągając swą chudą dłoń w kierunku komisarza. Głaskał go
czule po głowie. - Ty przecież wyzdrowiejesz. Obudzisz się z tej
przeklętej śpiączki i będziemy działać razem. Tak jak kiedyś.
- Pociągnął lekko nosem. - Widzisz jaka ze mnie beksa? Pewnie
byłbyś mną rozczarowany.
Nie potrafiłbym być
tobą rozczarowany.
- Musimy... - łzy popłynęły
mu po odmrożonym policzku. - Musimy jedynie uzbroić się w
cierpliwość, wiesz? Wierzę w ciebie Gerard. Tak jak ty uwierzyłeś
kiedyś we mnie.
Uwierzyłem? Uwierzyłem
w ciebie? I... w jakiej śpiączce jestem? Chyba wydarzyło się coś
naprawdę niedobrego... Czy ty płaczesz Frank? Proszę cię nie rób
tego. Ja też się zaraz rozpłaczę... Ale, ale ty tego pewnie nie
zobaczysz. Nikt tego nie zobaczy. Jestem uwięziony we własnym
ciele. Jak mam się stąd wydostać? Czy ktokolwiek może mi pomóc?
Błagam... Chcę znów żyć... Co to za obce odgłosy? Frank... nie,
nie zabieraj ręki. Głaskaj mnie dalej...
- Pan tu jeszcze siedzi? - z
zamyśleń wyrwał Franka głos pielęgniarki. Odwrócił się, by
upewnić się, iż jest to ta sama kobieta.
- Tak. - Bąknął
zawstydzony. - Dobrze mi tutaj.
- Nie wątpię. - Otaksowała
go spojrzeniem, po czym podeszła do skomplikowanej aparatury. -
Pewnie nie masz gdzie mieszkać, mam racje?
Frank zarumienił się
lekko. Nigdy nie lubił ani nie potrafił rozmawiać na ten temat z
kimkolwiek. Uważał, iż jest to poniżej oczekiwań normalnych
ludzi. Takie osoby dziwnie reagowały na wieść o tym, iż ktoś
jest bezdomny.
- Nie bardzo. - Wydukał. -
Ale jakoś sobie radzę.
- W to akurat nie mogę
uwierzyć. - Stwierdziła odwracając się do niego. - Jesteś
nieźle zabiedzony. Kiedy ostatni raz jadłeś coś ciepłego?
- Nie pamiętam. - Wyznał
szczerze Frank. W ostatnim czasie jedzenie było dla niego pojęciem
abstrakcyjnym. Życie biegło zupełnie inną ścieżką nie
zwracając uwagi na tak absurdalne rzeczy jak sen czy posiłki.
- Tak też myślałam. Chodź
ze mną, kuchnia znajdzie jeszcze dodatkowy talerz zupy. -
Uśmiechnęła się półgębkiem. Frank od początku wiedział, że
to dobra kobieta.
- Nie jestem pewien czy mogę
zostawić Gerarda samego. - Wyjąkał cicho Frankie. - Ale dziękuję
za propozycję.
- Jako pielęgniarka i
pracownik szpitala nakazuję panu opuszczenie tej sali. -
Powiedziała chłodnym tonem. Takim, który nie znosi sprzeciwu.
Frank popatrzył na nią
lekko zbity z tropu, po czym odwrócił głowę w kierunku
ukochanego. Pogłaskał delikatnie jego czoło, musnął palcami
blade wargi i wyszeptał cicho słowa, które uwielbiał mu mówić:
- Kocham cię.
Ja ciebie też kocham
Frankie. Obiecaj mi, że szybko wrócisz. Nie chcę zostawać sam.
- Postaram się zaraz wrócić.
- Jakby telepatycznie otrzymał wiadomość od Gerarda. Dokładnie
czuł i wiedział, czego ten od niego oczekuje. Ucałował policzek
komisarza i wyszedł posłusznie za pielęgniarką, która
przyglądała się całej scenie z ukrytym przejęciem.
***
W apartamencie na ostatnim
piętrze rozległo się pukanie. Marco wytrącony z rozmyślań
schował łańcuszek z powrotem do kieszeni i poprawił się na swym
skórzanym fotelu.
- Wejść. - Wydał
polecenie, gdy wiedział, iż jest już gotowy. Koszula wygładzona,
spodnie poprawione, włosy zaczesane. Idealnie.
Drzwi ustąpiły z cichym
skrzypnięciem. Z mroku niepewnie wyłoniła się krępa postać. Był
to mężczyzna, około pięćdziesiątki. Duży brzuch zdawał się
kroczyć tuż przed nim. Włosy przyprószone siwizną sterczały na
wszystkie strony. Widać było, iż przebył daleką podróż.
Koszula w kratę była pognieciona, a spojrzenie szarych oczu mętne.
Być może jednak nieco przerażone.
- Dzień dobry. - Powiedział
drżącym głosem.
Marco nie odpowiedział.
Uśmiechnął się leniwie do swego towarzysza, po czym założył
nonszalancko nogę na nogę.
- Podejdź bliżej. - Polecił
wskazując palcem pufę tuż przed nim. Mężczyzna skierował się
w jego stronę. Nogi drżały pod nim niczym dwa, falujące na
wietrze źdźbła trawy. - Zapewne zdajesz sobie sprawę dlaczego
cię tu wezwałem, nieprawdaż?
- Chyba tak. -
Pięćdziesięciolatek przełknął ślinę.
- Jaka była umowa? - zapytał
lekkim tonem Marco.
- Narkotyki mają zostać
bezpiecznie dostarczone do celu.
- No tak. Ta część akurat
przebiegła zgodnie z planem. I co jeszcze?
Mężczyzna przekręcił się
niepewnie na małej pufie. Czoło zrosiło się potem.
- Nikt ma się o niczym nie
dowiedzieć.
- Brawo! Prawidłowa
odpowiedź! - Marco zaklaskał. - I czy to także się udało?
- N... nie. - Wyjąkał
przyjezdny.
- Już teraz wiesz dlaczego
cię tu zaprosiłem?
- T... tak. - Wydukał po raz
kolejny.
Accardo wstał z fotela i
podszedł do barku. Nalał sobie kolejną szklaneczkę drogiego
trunku. Gdyby był gościnny zaproponował by porcję swojemu
towarzyszowi. Nie chciało mu się jednak stwarzać pozorów. Wolał
załatwić to szybko i posłać po tę dziewczynę, która zostawiła
mu wisiorek. Upił spory łyk, potem kolejny. Gdy szklanka była już
pusta odstawił ją z hukiem na blat i odwrócił się do mężczyzny:
- Więc może wyjaśnisz mi
dlaczego sprawą zajęli się policjanci?! Twoi policjanci Hunter!
- Szefie... to nie tak... -
jęczał komendant.
- A jak?! Słucham. -
Odetchnął głęboko, wygładził marszczki na koszuli, po czym
dodał: - Słucham Hunter.
- To wszystko splot
nieszczęśliwych wypadków. Mówiłem Masonowi, żeby pilnował
swoich ludzi. Wszystko zaczęło się od niego. Nasprowadzał jakiś
zwyrodnialców i bydlaków. Jeden z nich zgwałcił i brutalnie
pobił dziewczynę. Nie miało to związku z transportami, za które
byliśmy odpowiedzialni. - Tłumaczył się mężczyzna. - A gdy ta
dziewczyna umarła sprawa trafiła na policję. Odebrał Way, młody,
ambitny komisarz. W sprawę wmieszał się także jego przydupas,
jeden z więźniów, który był na warunkowym. Węszyli...
zaczynało się robić niebezpiecznie. Ale zleciłem co trzeba. Way
leży teraz w szpitalu, jest w śpiączce. - Dokończył nie kryjąc
swego zadowolenia.
- Mówisz zatem, że wszystko
jest pod kontrolą? - Marco spojrzał na niego mrużąc oczy. Lata
doświadczeń nauczyły go, że niektórych spraw nie załatwia się
tak szybko. Hunter po raz kolejny zaczął wiercić się
niespokojnie na swoim krzesełku. Znów mam rację, pomyślał
Accardo.
- Nie do końca. - Przyznał.
- Pozostała jeszcze sprawa tego kryminalisty. Podejrzewam, że nie
dał spokoju tej sprawie. Dalej węszy. Jednak on szuka mordercy tej
dziewczyny i bandytów, którzy postrzelili jego kochasia. Nie
narkotyków. Na pewno nie.
- Ty głupcze! - wybuchł
Marco. - Nie znasz takiego mądrego przysłowia... o, już wiem...
po nitce do kłębka? Co? Nie uczyli cię, że jak się już zacznie
tropić to nie można przestać?
- U... uczyli. - Wybełkotał
przerażony komendant.
- No właśnie. - Podsumował
kpiąco Włoch. - A podobno to ty kończyłeś szkołę policyjną.
- I co teraz? - zapytał
niepewnie Hunter.
- A jak myślisz? - zapytał
Accardo patrząc z wyższością na pracownika.
- Nie wiem szefie... - mężczyzna wpatrywał się w swego szefa przerażonym wzrokiem.
- Zabij i jego. - To
powiedziawszy Marco uśmiechnął się szyderczo i nakazał
komendantowi opuścić apartament.
***
Moi drodzy czytelnicy!
Z racji tego, iż nie idę jutro do szkoły (niee, wcale się nie migam od chodzenia tam) rozdział pojawia się dziś. Mam nadzieję, że to co przeczytaliście zaskoczyło Was i sprawiło, że chętniej będziecie czekać na kolejne części. Przyjemnie mi się pisało ten fragment. Może dlatego, że W KOŃCU się coś wyjaśnia. A ja dalej nie wiem jak ta historia się zakończy, choć pewien pomysł już mam... :)
Miłego czytania!
P.S. TOPIE SIĘ. Jest zdecydowanie zbyt gorąco...
Z racji tego, iż nie idę jutro do szkoły (niee, wcale się nie migam od chodzenia tam) rozdział pojawia się dziś. Mam nadzieję, że to co przeczytaliście zaskoczyło Was i sprawiło, że chętniej będziecie czekać na kolejne części. Przyjemnie mi się pisało ten fragment. Może dlatego, że W KOŃCU się coś wyjaśnia. A ja dalej nie wiem jak ta historia się zakończy, choć pewien pomysł już mam... :)
Miłego czytania!
P.S. TOPIE SIĘ. Jest zdecydowanie zbyt gorąco...
Rzeczywiście zwrocik akcji. Tak czułam, że to coś w tych kręgach jest namieszane, lecz akurat nie mogę zaprzeczyć temu, że mnie zadziwił ten zwrot akcji :D W końcu nadrabiam i nie mogę się doczekać tego, co będzie dalej <3
OdpowiedzUsuńRzeczywiście zwrocik akcji. Tak czułam, że to coś w tych kręgach jest namieszane, lecz akurat nie mogę zaprzeczyć temu, że mnie zadziwił ten zwrot akcji :D W końcu nadrabiam i nie mogę się doczekać tego, co będzie dalej <3
OdpowiedzUsuń